Dziś już piąty!
Jak Wam mija grudzień?
Dzisiaj tak... zwyczajnie. Prosto. Tak też czasami trzeba.
Nikt nie jest
zobligowany do uśmiechania się dzień w dzień. Nawet najbardziej
szczęśliwi ludzie mają prawo wstać lewą nogą, ma im prawo
czegoś w życiu brakować, nie zawsze wszystko musi być idealne. I
tak czułam się tym razem ja.
Wszystko było w
porządku, nie miałam prawa na nic narzekać. Miałam dach nad
głową, brzuch pełen, telewizję włączoną i dostęp do
internetu. Pierwsze świąteczne świeczki poustawiane na kilku
półkach i dwa przyklejane do szyb witraże z bałwankami. Nie było
nic, co ewidentnie mogło wprowadzić mnie w zły nastrój. Jednak
coś było nie w porządku, czegoś brakowało, nie miałam w sobie
siły na uniesienie kącików ust w uśmiechu, nawet tym maleńkim.
Ciepły koc w śnieżynki
i renifery przykrywał moje nogi mimo, że wcale nie było zimno w
domu. Udawałam, że czytam książkę o wpływach popkultury na
fotografię analogową, ale tylko udawałam - bo czytałam jedno
zdanie kilkanaście razy i wciąż nie byłam na nim skupiona, nic
nie przechodziło przez moją głowę tak, jak powinno. Reporterka
opowiadająca prognozę pogody nawet nie była na tyle przekonująca,
żebym dłużej na niej zawiesiła wzrok.
Ściągnęłam usta w
ciasną linię, gdy usłyszałam otwierające się drzwi wejściowe.
Niall wszedł do domu trzymając w rękach kilka pudełek, które
musiał odebrać z poczty - gdy my byliśmy w Stanach a Willie w
pracy, zwyczajnie nie miał kto przywitać listonosza.
- Hej. - przywitał mnie
nieco głośniej spodziewając się, że jestem skupiona i nie
zwróciłam aż tak uwagi na jego wejście. Odwróciłam do niego
głowę i ciasno się uśmiechnęłam, odpowiadając tym samym.
Gdy już zdjął z
siebie kurtkę i buty, opadł na kanapę niedaleko mnie. Trzy pudła
i kilka kopert położył na stoliku do kawy i zaczął je
przeglądać. Z daleka widziałam, że klasyczna poczta pełna była
rachunków, które musiały być dostarczone do rąk własnych.
Dostrzegłam też logo wytwórni, co pewnie oznaczało jakieś sprawy
związane z zespołem lub ich albumem. Przeniosłam wzrok z powrotem
na książkę w moim tablecie w nadziei, że gdy już mam
towarzystwo, będzie mi lepiej. Skoncentruję się, będzie mi
łatwiej. Bo może o to chodziło? Że byłam sama przez kilka chwil?
- To do ciebie. -
mruknął, wyrywając mnie z zamyślenia. W zasadzie z pustki w
głowie, bo powtarzałam wciąż w pamięci kształty liter
figurujących na początku czwartego zdania pierwszej strony piątego
rozdziału. Tyle się na tę stronę napatrzyłam, że zapamiętałam
nieważne szczegóły, zamiast rozumieć treść.
Wyciągnął do mnie
rękę ze średniej wielkości paczką, którą chętnie położyłam
sobie na kolanach. Zerknęłam na pismo nadawcy i to wystarczyło. To
charakterystyczne, obszerne pisanie drukowanych liter. Wszędzie
poznam tekst napisany przez mojego tatę. Tak w sumie niewielka
rzecz, a taki szeroki uśmiech na mojej twarzy. I Niall musiał to
zauważyć, bo zaśmiał się do siebie.
Zaczęłam delikatnie, o
ile się dało delikatnie, rozrywać brązowe pudło. Ostrożnie
dostałam się do jego wnętrza, wysnutego mnóstwem folii bąbelkowej
i prowizorycznego sianka z papieru, żeby nic nie latało jak
szalone. Kilka polskich batonów, mimo że miałam polskie sklepy w
centrum Londynu, wystarczyło pół godziny samochodem. Polska gazeta
codzienna, bo mama musiała zdać sobie sprawę podczas naszej
ostatniej rozmowy, że żyję jedynie wydarzeniami lokalnymi, a nie
tymi w domu. Szczelny pakunek ze sreberka, który wyjęłam na
wierzch i delikatnie zaczęłam otwierać. Dostałam się do sporego
kawałka ciasta czekoladowego co oznaczało, że paczka została
wysłana bardzo ekspresowym priorytetem - mama zawsze obawiała się,
żeby jedzenie nie leżało za długo od przygotowania, żeby nikomu
nic nie zaszkodziło. Odłamałam sobie kawałek i musiałam głośno
jęknąć zadowolona, bo zwróciłam na siebie uwagę blondyna.
- Co tam masz? - opadł
na poduchy tak, że niemalże wkładał głowę do pudełka, które
leżało na moich kolanach.
- Mama zrobiła ciasto
czekoladowe. - uśmiechnęłam się i ułamałam mu kawałek, zanim
włożyłam mu do ust. Głośno przeklął z zadowolenia, zanim
zabrał ode mnie sreberko i obsłużył się w kolejnej porcji. Nie
broniłam mu, w końcu na pewno mama miała na myśli również jego,
gdy pakowała tak spory kawałek.
Dwie książki o które
prosiłam, a nie były dostępne tutaj w żadnej polskiej księgarni,
a za nimi ostatni pakunek. czerwone pudełko, raczej ciężkie, więc
ostrożnie wyjęłam. Gdy je otworzyłam i wyciągnęłam zawartość,
mimowolnie się uśmiechnęłam. Świąteczny kubek, z pięknie
namalowanymi saniami Świętego Mikołaja, reniferami, eleganckim
napisem życzącym wesołych Świąt i śnieżnymi widokami. Nigdy
nie miałam bożonarodzeniowego kubka, nie piłam aż tak nastrojowo
herbaty ani czekolady, co w tym roku było mi niezmiernie potrzebne.
W środku, w kubku - mały pluszowy miś, przewiązany czerwonym
szaliczkiem, jak ten Świętego Mikołaja.
- Moi rodzice tak mnie
nie rozpieszczają. - zauważył z buzią pełną ciasta.
Wystarczyła tak domowa,
drobna rzecz. Tak ludzka rzecz, a jednak trudna do odnalezienia w tym
pełnym wszystkiego świecie. Najprostsza rzecz, by wywołać na
mojej twarzy uśmiech, którego mi brakowało.
*19 days to go*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz