Manny

sobota, 5 grudnia 2015

#BLOGMAS DAY 5!

:)


Dziś już piąty!


Jak Wam mija grudzień?

Dzisiaj tak... zwyczajnie. Prosto. Tak też czasami trzeba.








 Nikt nie jest zobligowany do uśmiechania się dzień w dzień. Nawet najbardziej szczęśliwi ludzie mają prawo wstać lewą nogą, ma im prawo czegoś w życiu brakować, nie zawsze wszystko musi być idealne. I tak czułam się tym razem ja.
Wszystko było w porządku, nie miałam prawa na nic narzekać. Miałam dach nad głową, brzuch pełen, telewizję włączoną i dostęp do internetu. Pierwsze świąteczne świeczki poustawiane na kilku półkach i dwa przyklejane do szyb witraże z bałwankami. Nie było nic, co ewidentnie mogło wprowadzić mnie w zły nastrój. Jednak coś było nie w porządku, czegoś brakowało, nie miałam w sobie siły na uniesienie kącików ust w uśmiechu, nawet tym maleńkim.
Ciepły koc w śnieżynki i renifery przykrywał moje nogi mimo, że wcale nie było zimno w domu. Udawałam, że czytam książkę o wpływach popkultury na fotografię analogową, ale tylko udawałam - bo czytałam jedno zdanie kilkanaście razy i wciąż nie byłam na nim skupiona, nic nie przechodziło przez moją głowę tak, jak powinno. Reporterka opowiadająca prognozę pogody nawet nie była na tyle przekonująca, żebym dłużej na niej zawiesiła wzrok.
Ściągnęłam usta w ciasną linię, gdy usłyszałam otwierające się drzwi wejściowe. Niall wszedł do domu trzymając w rękach kilka pudełek, które musiał odebrać z poczty - gdy my byliśmy w Stanach a Willie w pracy, zwyczajnie nie miał kto przywitać listonosza.
- Hej. - przywitał mnie nieco głośniej spodziewając się, że jestem skupiona i nie zwróciłam aż tak uwagi na jego wejście. Odwróciłam do niego głowę i ciasno się uśmiechnęłam, odpowiadając tym samym.
Gdy już zdjął z siebie kurtkę i buty, opadł na kanapę niedaleko mnie. Trzy pudła i kilka kopert położył na stoliku do kawy i zaczął je przeglądać. Z daleka widziałam, że klasyczna poczta pełna była rachunków, które musiały być dostarczone do rąk własnych. Dostrzegłam też logo wytwórni, co pewnie oznaczało jakieś sprawy związane z zespołem lub ich albumem. Przeniosłam wzrok z powrotem na książkę w moim tablecie w nadziei, że gdy już mam towarzystwo, będzie mi lepiej. Skoncentruję się, będzie mi łatwiej. Bo może o to chodziło? Że byłam sama przez kilka chwil?
- To do ciebie. - mruknął, wyrywając mnie z zamyślenia. W zasadzie z pustki w głowie, bo powtarzałam wciąż w pamięci kształty liter figurujących na początku czwartego zdania pierwszej strony piątego rozdziału. Tyle się na tę stronę napatrzyłam, że zapamiętałam nieważne szczegóły, zamiast rozumieć treść.
Wyciągnął do mnie rękę ze średniej wielkości paczką, którą chętnie położyłam sobie na kolanach. Zerknęłam na pismo nadawcy i to wystarczyło. To charakterystyczne, obszerne pisanie drukowanych liter. Wszędzie poznam tekst napisany przez mojego tatę. Tak w sumie niewielka rzecz, a taki szeroki uśmiech na mojej twarzy. I Niall musiał to zauważyć, bo zaśmiał się do siebie.
Zaczęłam delikatnie, o ile się dało delikatnie, rozrywać brązowe pudło. Ostrożnie dostałam się do jego wnętrza, wysnutego mnóstwem folii bąbelkowej i prowizorycznego sianka z papieru, żeby nic nie latało jak szalone. Kilka polskich batonów, mimo że miałam polskie sklepy w centrum Londynu, wystarczyło pół godziny samochodem. Polska gazeta codzienna, bo mama musiała zdać sobie sprawę podczas naszej ostatniej rozmowy, że żyję jedynie wydarzeniami lokalnymi, a nie tymi w domu. Szczelny pakunek ze sreberka, który wyjęłam na wierzch i delikatnie zaczęłam otwierać. Dostałam się do sporego kawałka ciasta czekoladowego co oznaczało, że paczka została wysłana bardzo ekspresowym priorytetem - mama zawsze obawiała się, żeby jedzenie nie leżało za długo od przygotowania, żeby nikomu nic nie zaszkodziło. Odłamałam sobie kawałek i musiałam głośno jęknąć zadowolona, bo zwróciłam na siebie uwagę blondyna.
- Co tam masz? - opadł na poduchy tak, że niemalże wkładał głowę do pudełka, które leżało na moich kolanach.
- Mama zrobiła ciasto czekoladowe. - uśmiechnęłam się i ułamałam mu kawałek, zanim włożyłam mu do ust. Głośno przeklął z zadowolenia, zanim zabrał ode mnie sreberko i obsłużył się w kolejnej porcji. Nie broniłam mu, w końcu na pewno mama miała na myśli również jego, gdy pakowała tak spory kawałek.
Dwie książki o które prosiłam, a nie były dostępne tutaj w żadnej polskiej księgarni, a za nimi ostatni pakunek. czerwone pudełko, raczej ciężkie, więc ostrożnie wyjęłam. Gdy je otworzyłam i wyciągnęłam zawartość, mimowolnie się uśmiechnęłam. Świąteczny kubek, z pięknie namalowanymi saniami Świętego Mikołaja, reniferami, eleganckim napisem życzącym wesołych Świąt i śnieżnymi widokami. Nigdy nie miałam bożonarodzeniowego kubka, nie piłam aż tak nastrojowo herbaty ani czekolady, co w tym roku było mi niezmiernie potrzebne. W środku, w kubku - mały pluszowy miś, przewiązany czerwonym szaliczkiem, jak ten Świętego Mikołaja.
- Moi rodzice tak mnie nie rozpieszczają. - zauważył z buzią pełną ciasta.

Wystarczyła tak domowa, drobna rzecz. Tak ludzka rzecz, a jednak trudna do odnalezienia w tym pełnym wszystkiego świecie. Najprostsza rzecz, by wywołać na mojej twarzy uśmiech, którego mi brakowało.  



*19 days to go*


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz