Manny

poniedziałek, 14 lipca 2014

#22.5

Dzień dobry!

Komuś zdaje się powiedziałam, że będzie coś pozytywnego. Otóż będzie, ale chyba jeszcze nie teraz...
Mój system działa tak, że wszystko musi być chronologicznie, po kolei, zgodnie z tym co mam w głowie oraz z wszelkimi mające miejsce wydarzeniami. Tak więc na zupełną radość musicie poczekać do kolejnych rozdziałów, które już są w trakcie tworzenia ;)

Jeśli macie prośby/pomysły o czym z życia Annie, Nialla albo Niannie chcielibyście przeczytać - dajcie znać w komentarzu, na twitterze albo asku. Z chęcią wezmę to pod uwagę i może spełnię czyjąś zachciankę kiedyś :)

Dziękuję tym, którzy komentują - bo mimo tego, że ja jestem okrutna i prawie w ogóle tego nie robię to wiem, że jest to chyba największy motorek do działania dla autora. Więc nie myślcie sobie "a, ktoś inny skomentuje pewnie" ani "to oczywiste, więc nic nie napiszę". Może nie powinnam przywiązywać wagi do cyferek, ale gdy widzę kontrast 25. komentarzy do 9. pod ostatnim... nie ukrywam, troszkę bladnę.

Ugh, no dobra. Już skończyłam! Miłego czytania!




RETROSPEKCJA

            Mój nos pełen był zapachu świeżo zaparzonej czarnej herbaty. Słońce ogrzewało niektóre fragmenty salonu, gdy wpadało nieśmiało przez okna. Siedziałyśmy obie przed telewizorem, z zaciekawieniem przypatrując się poczynaniom jednego z jej ulubionych kucharzy, Jamie’go Oliviera. Była opatulona ciepłą, polarową bluzą a na stopach miała chyba ze trzy warstwy grubych skarpet. Nie było zimno – wiosna tego roku co prawda była zmienna, lecz tego dnia zawitało dobrych kilkanaście stopni powyżej zera. Jej twarz była zmęczona, pełna resztek strachu po ledwie przespanej nocy. Od dłuższego czasu ćwiczyłam swoją silną wolę, by na jej oczach nie dopuścić do rozlewu łez. Kilka razy złamałam się, więc wtedy jej oczy również szkliły się w podobnym stopniu. Jednak byłam w domu po to, by przywrócić na jej twarz uśmiech. Potrzebowała go, była z nim najpiękniejsza. Obserwowałam, z jakim rozmarzeniem podziwiała kolorowe warzywa wkrawane do sałatki przez znanego Brytyjczyka. Uśmiechnęłam się do siebie i na chwilę przykryłam twarz rękawem szarej bluzy. Wzięłam kilka głębszych oddechów, uspokoiłam się przed falą wzruszenia, jeśli mogę nawet tak nazwać to uczucie.
            Upiłam łyk parującego napoju. Kątem oka wciąż patrzyłam na mamę, której twarz niewiele wyrażała.
- Co dziś robimy na obiad? – spytałam świadoma tego, że idealnie wpasowałam się z tematem. Uniosła jeden z kącików ust i wciąż nie odrywając wzroku od telewizora, odparła:
- Mam trochę warzyw, można zrobić jakąś dobrą zapiekaną rybę. Ale jeszcze czas, dopiero dwunasta.. Chyba, że jesteście głodni..
- Nie, mamo. W porządku, tak tylko pytałam. – uśmiechnęłam się ciepło, lecz od środka wyglądało mi to na uśmiech z bezsilności. Nie miała apetytu już od kilku dni, wpasowywaliśmy się w jej idealne pory na zjedzenie chociaż dwóch kęsów czegokolwiek. Mimo, że starała się robić wszystko dla nas, i tak kończyło się odwrotnie. Za bardzo zależało nam na jej jak najlepszym samopoczuciu, by pozwolić jej na bycie aż tak bezinteresownie dobrą.
            Podniosła się powoli i ostrożnie z miękkiego siedzenia. Poprawiła swoje ubranie, kilka razy ledwie słyszalnie stęknęła z bólu, który z pewnością bardziej widoczny był w jej oczach.
- Pójdę zobaczyć, co tata tam majstruje w garażu. – mruknęła, a ja kiwnęłam głową w odpowiedzi. Zostawiła mnie sam na sam z brzęczącym telewizorem, który nie bardzo zajmował puste miejsce obok mnie. Znów czułam się samotnie choć wiedziałam, że jesteśmy wszyscy pod jednym dachem. Nie było to to samo osamotnienie, które towarzyszyło mi podczas jej pobytu w szpitalu, nie. Teraz było lżej, jednak zostawiało niemiłosierny chłód w sercu. Pragnęłam mieć świadomość, że będzie już tylko ciepło. Nie potrafiłam znieść myśli o jakiejkolwiek dłuższej pustce, potrzeba najbliższych dookoła wygrywała ze wszystkim.
            Musiałam zamrugać kilka razy, by kilka pojedynczych łez nie skapnęło spod moich powiek. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że nieco podniesione głosy obudziły się gdzieś z okolic garażu. Może dawno niewidziany sąsiad znów się pojawił? Przełknęłam ślinę w momencie, gdy usłyszałam jej stłumiony szloch. Rozpoznałabym go wszędzie, nawet ten o najniższej częstotliwości. Wszelkie nieprzyjemne scenariusze zaczęły przemykać przez moją głowę, łącznie z tym zapowiadającym jej kolejne załamanie. Nie wytrzymałabym tym razem, uciekłabym. Nie byłoby to dobre rozwiązanie, wykazałabym się tchórzostwem, ale nie byłam w stanie kontrolować każdego swojego zachowania, prowadzonego przez silnie kotłujące się emocje.
Wstałam z kanapy i skierowałam się do garażu, po drodze wahając się nieco. Może nie powinnam tym razem interweniować, tylko pozwolić im obojgu na wspólną chwilę? Myślałam na różne sposoby. Żaden z nich jednak nie przewidywał widoku, jaki zastałam po wejściu do otwartego od zewnątrz schowka, spiżarni, wielofunkcyjnego pomieszczenia.
            Jej ciało optycznie zmniejszyło się, stała się momentalnie krucha. On obejmował ją delikatnie, ale z ogromną czułością. Widziałam, jak stara się nie nadwyrężyć jej obolałej lewej strony klatki piersiowej. Zmuszona byłam zakryć usta dłonią, nie wierząc w widok przed sobą. Szloch ledwie prześlizgnął się przez szpary między moimi palcami. Miał przymknięte oczy a usta wykrzywiały się na różne strony, gdy po cichu do niej mówił. Czarował tak samo jak robił to ze mną, kiedy nachodziły mnie słabsze dni. Powolutku się od niej odsunął, zostawiając na policzku długiego, pełnego ciepła buziaka. Starał się dodać otuchy, szeroko się uśmiechając na ten swój radosny sposób. Objęła dłońmi jego twarz sprawdzając, czy faktycznie tu jest i to w całości. Dopiero po chwili zdołałam zwrócić uwagę na tatę, który poklepywał go po ramieniu. Przytulił do siebie raz jeszcze moją mamę, a po moich policzkach już ściekały łzy.
            Stałam tam, nie powstrzymując mokrych oczu z bezsilności. Ostatni raz kiedy się widzieliśmy, był niecały miesiąc temu. Przyjechałam do Polski, bo mama mnie potrzebowała. Nie wybaczyłabym sobie, gdybym nie towarzyszyła jej przez ten cały czas diagnostyki, szpitali, operacji, leczenia. Wszystko działo się tak szybko i intensywnie, no i wciąż miało miejsce. Wiedziałam, że jeśli wyjadę to zmniejszą się moje szanse na nadrobienie czasu z nim, bo trasa trwa. Wciąż spędzało mi to sen z powiek. Ale również myśl o straceniu w pewnej chwili najważniejszej dla mnie kobiety w życiu była nie do zniesienia, widok jej cierpienia był wystarczająco bolesny i sprawiał, że noce były całkowicie nieprzespane a ja z całej siły w ciągu dnia ubierałam uśmiech, bo musiałam być dla niej silna.
Przez ten cały czas czułam się stosunkowo dobrze tutaj, w domu rodzinnym. A przynajmniej mówiłam sobie, że muszę, dla moich rodziców. Wszystko jedno, że od nich wyjechałam. To się nie liczyło, oni wciąż mnie kochali a ja nie wyobrażałam sobie co bym zrobiła, gdybym ich straciła. Z drugiej jednak strony, brak ciepłego ciała leżącego obok mnie podczas trudnych nocy odbijał się na mnie aż za bardzo. Dlatego jego widok teraz, w połączeniu z ciepłym stosunkiem wobec mojej mamy – Boże, dziękuję za jego kochającą naturę i irlandzkie pochodzenie – wywołały u mnie niesamowicie ogromny wybuch emocjonalny. Nigdy nie chciałam, by rodzice widzieli moje potężne łzy w stosunku do niego, ale przepadło. Moja osobowość niestety się musiała zawsze wydać.
            Mama odsunęła się od niego i obdarowała go pięknym, szczerym uśmiechem. Moje serce jeszcze bardziej urosło, powodując tym samym coraz większe pęknięcia. Czy to było w ogóle możliwe? Nie wiem, ale tak właśnie się czułam. Zwróciłam na siebie ich uwagę, wypuszczając z siebie niekontrolowany szloch. Jego oczy w końcu znalazły moje, załzawione. Byłam jak mała dziewczynka, która choć na chwilę budzi się z koszmaru sennego i zaczyna przecierać rączkami swoje zaczerwienione powieki, trwa w bezruchu ze strachu i potrzebuje pomocy a jej łzy i szloch są krzykiem z samego środka. Dawałam w tym momencie ujście wszystkiemu, co siedziało we mnie przez ostatnie dni.
            Część mnie bardzo nie chciała go teraz widzieć. W momencie, gdy zaczął podchodzić do mnie zapłakałam znów, bo nie chciałam po raz kolejny się z nim żegnać. Perspektywa ta znów by mnie niszczyła, kolejne pożegnanie, kolejne pocieszające słowa na lotnisku, kolejna rozłąka. Już sama nie wiem, co byłoby dla mnie najlepszym rozwiązaniem. Wyciągnęłam powoli ręce w jego stronę, gdy dzieliło nas jedynie kilkanaście centymetrów. Ułożyłam je na jego klatce piersiowej zaraz potem jak przycisnął mnie do siebie. Jedna dłoń przytrzymywała moje plecy i starała się załagodzić moje drżenie, a drugą wplótł w moje włosy. Przysunął do nich swoje usta i trwał tak w pocałunku, gdy ja bez premedytacji moczyłam materiał jego ciemnej koszulki. Czułam pomieszane zapachy proszku do prania, wody po goleniu, cytrusowego żelu pod prysznic i jego skóry. Gdyby nie to, że wystarczająco ciężko mi było, zapewne zakręciłoby mi się od nich w głowie.  

Moje ciało przyciskane do jego. Ciepły oddech w akompaniamencie dotyku. Byłam w domu.

- Już z tobą jestem, Ann. Jestem tu. – szeptał nad moim uchem. Zdołałam jedynie pokiwać głową w zrozumieniu, zaraz przed tym jak pociągnęłam nosem. Zanim nie byłam pewna, że rodzice weszli do środka domu coraz to bardziej ukrywałam się w jego ciele. Nie chciałam pokazywać swojej i tak już ewidentnej słabości a na pewno nie mamie. – Wszystko będzie dobrze, kochanie. – dodał. Mocniej zacisnęłam powieki a moje usta wykrzywiły się w okropnym grymasie, gdy powstrzymywałam głośny szloch. Zagryzłam mocno wargę i walczyłam ze sobą. Przesunęłam dłonie na jego plecy i mocno wtuliłam się w przyjemne ciepło, jakim emanował. – Jesteś silna, Ann.
- Nie… - jęknęłam, pociągając głęboko nosem. – Robię wszystko, żeby sprawiać takie wrażenie, ale nie mogę tego znieść… płaczę razem z nią, nie śpię w nocy, nie potrafię się na niczym skoncentrować… - łkałam. Wcale nie pomagało mi pocieszające skomlenie Spartka, który dotarł do naszych nóg i próbował wcisnąć się pomiędzy nie.
- Nie poddawaj się. Twoja mama da radę, oboje to wiemy. – musnął moje czoło tak delikatnie, że trudno było mi odróżnić powiew jego oddechu od ciepłego, wiosennego wiatru.
- Wiem, że jest teraz najważniejsza… Ale często czuję się taka… sama, z tym wszystkim w głowie, nie potrafię sobie z tym poradzić.. – powiedziałam drżącym głosem. - …A fakt, że dosłownie dni dzielą cię od tego, jak znów wyjeżdżasz.. – nie byłam w stanie dokończyć. Pokręciłam głową, nie mogąc dobrać słów i przegrywając z kolejnym szlochem.
- Nie płacz, Annie. Męczysz się. – mruknął a zaraz potem zamilknął, czekając aż się uspokoję.
- Ona musi wygrać z rakiem, rozumiesz? Jeśli jej się nie uda, to będzie już po mnie.



            Z pieczołowitą dokładnością i dbałością o wszystko dobierała swoje ubranie na dzisiejszy dzień. Siedziałam na podłodze przy dużym łóżku ze skrzyżowanymi nogami i obserwowałam jak przegląda wieszaki w poszukiwaniu bluzki idealnej. Ubrała już spodnie, które wiosennym kolorem i idealnym krojem spełniały swoją rolę w odciąganiu uwagi od tego, czego nie chciałyśmy obie uwydatniać. Wyjęła z ciemnej, drewnianej szafy jedną ze swoich ulubionych bluzek – różową, z delikatnie wiązaną kokardą na dekolcie. Spojrzała na mnie pytająco i nie musiała długo czekać – od razu uzyskała moje entuzjastyczne kiwanie głową i uniesione kciuki. Mimo marniejącego zdrowia, sama w sobie promieniała. Obdarowywana pięknymi uśmiechami wszystkich kochających lub choćby szanujących ją ludzi, które podnosiły bardzo na duchu, zrobiła wielki krok do przodu. Robiłam wszystko by pomóc jej czuć się świetnie w tym, co na siebie ubierze. Minutami dobierałyśmy zawsze idealne buty a każda jej wyprawa na spacer z tatą kończyła się nową parą drogich i przepięknych. Jej duma była niepojęta a jej mąż spełniał swoją rolę najwspanialej jak potrafił. Uszczęśliwiał ją jak nikt inny. Byłam niesamowicie dumna ze swojego taty.
            Ciche pukanie do drzwi sypialni odwróciło naszą uwagę od lustra, w którym odbicie mojej mamy jarzyło się ochotą na przeżycie każdego dnia jak najlepiej. Przez matową szybę rozpoznałam, że była to ta sama oklapnięta blond czupryna, obok której obudziłam się dzisiejszego ranka. Zaprosiła go do środka i drzwi otworzyły się. Wniósł do pokoju dwa kolorowe kubki, jeden z nich pachniał moją owocową herbatą. Postawił go obok mnie na drewnianej podłodze i przelotnie pogłaskał mnie po policzku, zanim wręczył drugi mojej mamie.
- Och nie, znowu muszę wypić to paskudztwo? – spytała pół żartem pół serio. Wszyscy wiedzieliśmy jak bardzo nie podchodził jej smak soku z buraków, jednak był to jeden z niewielu sposobów na zyskanie odpowiedniej ilości brakujących substancji odżywczych w jej organizmie.
- Dzisiaj cały kubek paskudztwa zostanie wysoce nagrodzony. – uśmiechnęłam się do niej widząc, że Niall przyniósł ze sobą w kieszeni wspomniane wynagrodzenie. Zrobiła zaciekawioną minę, lecz wciąż nie była przekonana co do wypicia choćby jednego łyka.
- Włosy mi odrosną? – zaśmiała się, ale nam niestety nie było do śmiechu. Wiem, że jej nie zrozumiał – skomentowała po polsku. Jednak moje westchnięcie wystarczyło mu, ponieważ zwykła często komentować swój brak włosów. Nie byliśmy w stanie na to nic poradzić – tak czy inaczej nastąpiłoby to, zwłaszcza przy intensywności chemioterapii, jaką jest traktowana.
- Jeszcze nie teraz, mamo. – odparłam. – Ale coś, co mamy nadzieję przypomni ci, że jesteś najpiękniejsza na świecie. – dokończyłam i podniosłam się z paneli. Podeszłam do niej i mocno ucałowałam jej policzek, miałam to w zwyczaju przynajmniej kilka razy dziennie.
- Nawet z glacą? – smutno się uśmiechnęła.
- Nawet z glacą. Jesteś po prostu piękna i nikt temu nie zaprzeczy. – zapewniłam ją i szybko przytuliłam, zanim mogłabym się rozkleić. – No dobra, pijemy do dna. Im szybciej to zrobisz, tym lepiej. – dodałam, wskazując na kubek w jej ręce.
Głęboko westchnęła i z ogromnym grymasem na twarzy przybliżyła go do swoich ust. Naprawdę cierpiała pijąc ten sok, jej mimika zdradzała wszystko. Niall objął mnie ramieniem i z cierpliwością czekaliśmy, aż każda kropla przepłynie przez jej obolałe gardło. Byłam z niej niesamowicie dumna, czułam prawdopodobnie to samo co ona, gdy jako dziecko zdarzyło mi się osiągnąć nawet coś niewielkiego w szkole. Starałam się jej teraz odwdzięczyć za te wszystkie lata, kiedy wychowywała mnie na kobietę którą jestem dzisiaj. Nauczyła mnie moich manier, właściwego zachowania adekwatnie do sytuacji. Pokazała jak się słucha ludzi i ich uczuć, wspierała w każdej sprawie. Co więcej, rozkochała w sobie mojego chłopaka, który pragnął dbać o nią równie mocno jak ja.
            Zawiwatował, gdy wręczyła mu z powrotem jasny kubek, tym razem pusty. Szeroko się uśmiechnęłam i bez względu na jej niewyraźną minę, ogarnęło mnie niesamowite szczęście. Odruchowo sięgnęłam do kieszeni jego spodni i wyciągnęłam z niej niewielkie pudełeczko, delikatnie wysłane welurowym materiałem z zewnątrz. Oboje podzieliliśmy się z nią słowami dumy i szczerego pocieszenia, zakończywszy na kolejnych pełnych miłości buziakach w obydwa jej zaróżowione już policzki. Otworzyła pudełko i oczy jej się zaświeciły jak te kryształki, które zwisały na końcach długich, wiszących kolczyków, które od nas właśnie otrzymała. Do tej pory nie byłam w stanie nazwać żadnego ze skrzących się kamyczków lecz wiedziałam doskonale, że powinny należeć właśnie do niej. Po prostu zapadły w mojej pamięci jako dyndające cudeńka, z których byłaby bardzo szczęśliwa. Wzruszyła się na ich widok i podziękowała nam najpiękniej jak potrafiła – swoją prawdziwą, nie udawaną radością. Od razu wyjęła je z zabezpieczającego, miękkiego materiału i założyła. Wyglądała tak idealnie, tak promieniście. Wiedziałam, że dobrze zrobiliśmy.
- Są piękne, naprawdę. Takie jakie teraz uwielbiam, czyli długie, efektowne i odwracające uwagę od braku włosów. Dziękuję. – powiedziała. Nie mogłam być bardziej z siebie dumna.



            Chodziłam po mieszkaniu w tę i z powrotem, chaotycznie zbierając wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy i wrzucając je bez ładu i składu do torby podręcznej. Nie kontrolowałam łez, które nieregularnie spływały po policzkach i nie nadążałam nad wycieraniem ich. Nie mogłam się aż tak rozklejać, nie był na to czas. Byłam zła na siebie za to, że znów dawałam za wygraną swoim emocjom. Tak nie można.
- Halo, pani Holmes? – usłyszałam w końcu w słuchawce telefonu, który mocno przyciskałam ramieniem do swojego policzka. Czekałam już dobrych pięć minut, aż obsługa linii lotniczych będzie w stanie mi pomóc.
- Tak?
- Zwolniło się jedno miejsce na lot dzisiaj o dwudziestej. Jesteśmy w stanie opóźnić dla pani lot jedynie o dziesięć minut, jeśli to cokolwiek pomoże. – kobieta dała mi nadzieję. Minutę później nie było mnie już w domu, jedyne dźwięki wokół mnie to były klaksony kierowców innych samochodów, nie tolerujących moich złamanych przepisów drogowych.
           
            Cały lot był najdłuższym jaki odbyłam. Odliczałam sekundy do chociaż pojawienia się w polskiej przestrzeni powietrznej. To by było już coś, miałabym przynajmniej świadomość, że już niedługo. Nie tknęłam jedzenia, jakie mi podali. Wypiłam trzy łyki wody i chciało mi się po nich wymiotować.
            Mało brakowało a krzyczałabym na taksówkarza. Prosiłam, by w miarę szybko dotarł do szpitala, lecz bezskutecznie. Zakorkowane główne ulice w Warszawie wcale nie pomagały, znów ich nienawidziłam. Poirytowany był moją pośpieszoną postawą tym bardziej, że na początku nie rozumiał co do niego mówię – z rozpędu zaczęłam rozmawiać z nim jak z rodowitym brytyjskim kierowcą zapominając, że jestem już w innym kraju. To również nie pozwoliło mi to na szybkie zapłacenie mu gotówką – z funtów nie byłby zadowolony, więc całe wieki trwała transakcja kartą, dodatkowo nie pochodzącą z polskiego banku.

- Gdzie jesteście? – wydyszałam przez telefon, gdy znalazłam się przy rejestracji szpitalnej. Wiele osób siedziało w poczekalni, wśród nich nie było nikogo znajomego.
- Pierwsze piętro, chirurgia. Ostatni pokój w korytarzu po lewej. – zmęczony głos taty nie pomagał moim trzęsącym się rękom. Nie czekałam na windę, wbiegłam po schodach. Nie liczył się już w ogóle ból pleców, spowodowany ciągłym noszeniem ciężkiej torby. Nawet nie byłam pewna, co na siebie ubrałam. Nie rozpoznałam jaka jest pogoda na dworze. Myślami siedziałam jeszcze na krześle przy stole, kończyłam jeść kolację i zastanawiałam się co ciekawego będę mogła obejrzeć dziś w telewizji. Tak jednak się nie zakończył mój dzień. Ten wydawał się nie mieć końca.
            Mruknęłam ciche „dobry wieczór” do pielęgniarek, gdy obok nich przechodziłam. Stanęłam w końcu przed wspomnianymi drzwiami pokoju i nie byłam w stanie nic zrobić. Nie ruszałam się, prawie nie oddychałam. Bałam się co zastanę po drugiej stronie, obawiałam się wszystkiego. Swoich trzęsących się rąk, bólu głowy, nasilających się mdłości ze zdenerwowania. Wszystko doprowadzało mnie do białej gorączki. Upewniłam się jedynie, że nie ściekają mi żadne łzy spod powiek i delikatnie zapukałam.
            Uchyliłam drzwi i moim oczom ukazał się nieduży pokój. Dwa łóżka szpitalne, obydwa zajęte. Jedno z nich przez pewną rudowłosą kobietę, która patrzyła na mnie z zaciekawieniem. Drugie przez zmęczone, blade ciało mojej mamy. Chwilę mi zajęło rozpoznanie cienia człowieka, który siedział obok i trzymał jej dłoń. Pewnym było, że spała. Miała podłączoną kroplówkę, na czole widoczne były kropelki potu. Podeszłam do nich po cichu i odłożyłam bagaż na podłogę. Stanęłam obok długowłosego mężczyzny i oparłam rękę na jego ramieniu. Ubrany był w ładną, błękitną koszulę – znaczyło to, że byli gdzieś razem, miło spędzali popołudnie.
- Wiadomo coś? – wyszeptałam. Szept był dobrym rozwiązaniem, bo nigdy w nim nie słychać łamiących się w środku serc. Westchnął cicho.
- Najprawdopodobniej dostała stanu zapalnego trzustki. Myśleliśmy na początku, że się przeziębiła, że to nic poważnego. – mruknął. Był potwornie zmęczony, wyglądał jak wrak człowieka. Wyglądał, jakby momenty dzieliły go od zaśnięcia na twardym taborecie.
- Tato, jedź do domu. Zdrzemnij się, zostanę z nią. – powiedziałam pewna tego, co robię. Chciał się ze mną spierać ale wiedział, że nie wygra. Nie musiałam zostawać, mogłam wrócić do domu i cierpliwie poczekać, aż cokolwiek się zmieni lub chociaż obudzi się. Ale za bardzo mi zależało, byłam roztrzęsiona i tak czy inaczej nie dałabym rady zasnąć.

- Jak to nie może pan podać jej normalnych leków? – uniosłam głos. Patrzyłam z niedowierzaniem na człowieka, który był tymczasowym lekarzem mamy.
- Przy regularnym podawaniu chemioterapii nie są one wskazane, proszę mi wierzyć. Musimy to wyleczyć w naturalny sposób, czyli przez żywienie jedynie przez kroplówkę. – odpowiedział poważnym głosem. Mimo swojego lekarskiego uniformu nie wywoływał na mnie żadnego wrażenia, irytowała mnie cała służba zdrowia, która nagle bała się cokolwiek zrobić.
- W jej przypadku nie jest wskazana głodówka, czy pan o tym nie wie? Mama musi normalnie jeść, przyjmować wszystkie witaminy, nie pomagacie jej w ten sposób!
- Przykro mi, ale nic więcej nie jesteśmy w stanie zrobić.
- Nie jesteście w stanie, czy boicie się? Co to znaczy? Przychodzi pacjent z rakiem i nagle obawiacie się wszystkiego, bo będzie na was, tak? Gówno robicie, a nie pomagacie! – krzyknęłam, aż kilka osób z korytarza zwróciło na mnie uwagę. Tak, bardzo mnie to obchodziło.
- Proszę Pani…
- Nie, nie potrzebujemy numeru do grupy wsparcia dla osób cierpiących na nowotwór złośliwy. Mama radzi sobie świetnie, tylko to tym razem wy chrzanicie. – skończyłam rozmowę wychodząc z oddziału.


            Byłam jedyną obecną w małym ogródku szpitalnym, a przynajmniej tak mi się wydawało. I tak nie zwróciłabym raczej uwagi na nikogo innego, za bardzo pogrążyłam się w myślach i złym samopoczuciu. Każda nawet najmniejsza drobinka bólu i obawy przed utratą kogoś tak ważnego wbijała się coraz bardziej w serce, co absolutnie nie pomagało mi oraz aurze, jaką tworzyłam wokół siebie.
- Mama powinna widzieć cię pełną nadziei i uśmiechu a nie na skraju wszystkiego. – ciepły głos taty za moimi plecami zahuczał mi w uszach. Pociągnęłam odruchowo nosem i upewniłam się, że policzki mam suche. Wiedziałam, że ma rację. Nie mogłam być słaba, tak bardzo nie chciałam być. Czasem jednak każdego dopada taki stan, z którego przez jakiś czas nie może w ogóle wybrnąć.
- Gdyby nie to, że nie spędziłam z nią należycie moich ostatnich miesięcy przed wyjazdem z kraju, miałabym może więcej optymizmu. – słabo się uśmiechnęłam. Pogłaskał mnie po głowie tak jak to czasem miał w zwyczaju i westchnął.
- Nie cofniesz czasu. Nie myśl o tym co było albo czego nie, postaraj się jak najlepiej odegrać swoją rolę teraz. Mama naprawdę docenia wszystko to, co dla niej robisz. Mimo, że jesteś najdalej z was wszystkich, to jesteś w tym momencie chyba najbardziej zaaferowanym tym wszystkim, naszym dzieckiem. To duże poświęcenie z twojej strony i to widać. – powiedział. Pojedyncza łza ściekła po moim policzku, nie mogłam jej powstrzymać. Starł ją swoim dużym kciukiem i pocieszająco uśmiechnął się. – Nie pozwolę mamie się poddać i zrobię wszystko, żeby było coraz lepiej.
- Wiem, tato. Wiem.




 Koniec retrospekcji
Koniec rozdziału
Dzisiaj płaczemy, jutro się cieszymy i kończymy happy shota
Musiałam :'(

5 komentarzy:

  1. Płacze Płacze Płacze tylko twoje shoty wpływają na mnie tak emocjonalnie ..kocham to opowiadanie mimo wszystko zawiera szczęśliwe i smutne momenty życia jest piękne samo w sobie ...Ann i Niall darzą się prawdziwą wyjątkową miłością .wspiera ją teraz kiedy jej mama cierpi ..kiedy sama cierpi ..to miłość ♥ kocham twoją historię .DZIĘKUJĘ ZA NIĄ ..ZA NICH :)
    Karola x

    OdpowiedzUsuń
  2. smutny ten rozdział :c
    super, czytając twojego bloga można wyczuc tę magię między Ann i Niallem :)
    super ;)
    Gabi xx

    OdpowiedzUsuń
  3. jeej, miałam łzy w oczach, ale tak bardzo piękny jest ten rozdział pod względem relacji, jeju . czekam na następny z niecierpliwością mania :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Boże cudowny :"( <33

    OdpowiedzUsuń