Komuś zdaje się powiedziałam, że będzie coś pozytywnego. Otóż będzie, ale chyba jeszcze nie teraz...
Mój system działa tak, że wszystko musi być chronologicznie, po kolei, zgodnie z tym co mam w głowie oraz z wszelkimi mające miejsce wydarzeniami. Tak więc na zupełną radość musicie poczekać do kolejnych rozdziałów, które już są w trakcie tworzenia ;)
Jeśli macie prośby/pomysły o czym z życia Annie, Nialla albo Niannie chcielibyście przeczytać - dajcie znać w komentarzu, na twitterze albo asku. Z chęcią wezmę to pod uwagę i może spełnię czyjąś zachciankę kiedyś :)
Dziękuję tym, którzy komentują - bo mimo tego, że ja jestem okrutna i prawie w ogóle tego nie robię to wiem, że jest to chyba największy motorek do działania dla autora. Więc nie myślcie sobie "a, ktoś inny skomentuje pewnie" ani "to oczywiste, więc nic nie napiszę". Może nie powinnam przywiązywać wagi do cyferek, ale gdy widzę kontrast 25. komentarzy do 9. pod ostatnim... nie ukrywam, troszkę bladnę.
Ugh, no dobra. Już skończyłam! Miłego czytania!
RETROSPEKCJA
Mój
nos pełen był zapachu świeżo zaparzonej czarnej herbaty. Słońce ogrzewało
niektóre fragmenty salonu, gdy wpadało nieśmiało przez okna. Siedziałyśmy obie
przed telewizorem, z zaciekawieniem przypatrując się poczynaniom jednego z jej
ulubionych kucharzy, Jamie’go Oliviera. Była opatulona ciepłą, polarową bluzą a
na stopach miała chyba ze trzy warstwy grubych skarpet. Nie było zimno – wiosna
tego roku co prawda była zmienna, lecz tego dnia zawitało dobrych kilkanaście
stopni powyżej zera. Jej twarz była zmęczona, pełna resztek strachu po ledwie
przespanej nocy. Od dłuższego czasu ćwiczyłam swoją silną wolę, by na jej
oczach nie dopuścić do rozlewu łez. Kilka razy złamałam się, więc wtedy jej
oczy również szkliły się w podobnym stopniu. Jednak byłam w domu po to, by
przywrócić na jej twarz uśmiech. Potrzebowała go, była z nim najpiękniejsza.
Obserwowałam, z jakim rozmarzeniem podziwiała kolorowe warzywa wkrawane do
sałatki przez znanego Brytyjczyka. Uśmiechnęłam się do siebie i na chwilę
przykryłam twarz rękawem szarej bluzy. Wzięłam kilka głębszych oddechów,
uspokoiłam się przed falą wzruszenia, jeśli mogę nawet tak nazwać to uczucie.
Upiłam
łyk parującego napoju. Kątem oka wciąż patrzyłam na mamę, której twarz niewiele
wyrażała.
- Co dziś robimy na obiad? –
spytałam świadoma tego, że idealnie wpasowałam się z tematem. Uniosła jeden z
kącików ust i wciąż nie odrywając wzroku od telewizora, odparła:
- Mam trochę warzyw, można zrobić
jakąś dobrą zapiekaną rybę. Ale jeszcze czas, dopiero dwunasta.. Chyba, że jesteście
głodni..
- Nie, mamo. W porządku, tak
tylko pytałam. – uśmiechnęłam się ciepło, lecz od środka wyglądało mi to na
uśmiech z bezsilności. Nie miała apetytu już od kilku dni, wpasowywaliśmy się w
jej idealne pory na zjedzenie chociaż dwóch kęsów czegokolwiek. Mimo, że
starała się robić wszystko dla nas, i tak kończyło się odwrotnie. Za bardzo
zależało nam na jej jak najlepszym samopoczuciu, by pozwolić jej na bycie aż
tak bezinteresownie dobrą.
Podniosła
się powoli i ostrożnie z miękkiego siedzenia. Poprawiła swoje ubranie, kilka
razy ledwie słyszalnie stęknęła z bólu, który z pewnością bardziej widoczny był
w jej oczach.
- Pójdę zobaczyć, co tata tam
majstruje w garażu. – mruknęła, a ja kiwnęłam głową w odpowiedzi. Zostawiła
mnie sam na sam z brzęczącym telewizorem, który nie bardzo zajmował puste
miejsce obok mnie. Znów czułam się samotnie choć wiedziałam, że jesteśmy
wszyscy pod jednym dachem. Nie było to to samo osamotnienie, które towarzyszyło
mi podczas jej pobytu w szpitalu, nie. Teraz było lżej, jednak zostawiało
niemiłosierny chłód w sercu. Pragnęłam mieć świadomość, że będzie już tylko
ciepło. Nie potrafiłam znieść myśli o jakiejkolwiek dłuższej pustce, potrzeba
najbliższych dookoła wygrywała ze wszystkim.
Musiałam
zamrugać kilka razy, by kilka pojedynczych łez nie skapnęło spod moich powiek.
Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że nieco podniesione głosy obudziły się
gdzieś z okolic garażu. Może dawno niewidziany sąsiad znów się pojawił?
Przełknęłam ślinę w momencie, gdy usłyszałam jej stłumiony szloch.
Rozpoznałabym go wszędzie, nawet ten o najniższej częstotliwości. Wszelkie
nieprzyjemne scenariusze zaczęły przemykać przez moją głowę, łącznie z tym
zapowiadającym jej kolejne załamanie. Nie wytrzymałabym tym razem, uciekłabym.
Nie byłoby to dobre rozwiązanie, wykazałabym się tchórzostwem, ale nie byłam w
stanie kontrolować każdego swojego zachowania, prowadzonego przez silnie
kotłujące się emocje.
Wstałam z kanapy i skierowałam
się do garażu, po drodze wahając się nieco. Może nie powinnam tym razem
interweniować, tylko pozwolić im obojgu na wspólną chwilę? Myślałam na różne
sposoby. Żaden z nich jednak nie przewidywał widoku, jaki zastałam po wejściu
do otwartego od zewnątrz schowka, spiżarni, wielofunkcyjnego pomieszczenia.
Jej
ciało optycznie zmniejszyło się, stała się momentalnie krucha. On obejmował ją
delikatnie, ale z ogromną czułością. Widziałam, jak stara się nie nadwyrężyć
jej obolałej lewej strony klatki piersiowej. Zmuszona byłam zakryć usta dłonią,
nie wierząc w widok przed sobą. Szloch ledwie prześlizgnął się przez szpary
między moimi palcami. Miał przymknięte oczy a usta wykrzywiały się na różne
strony, gdy po cichu do niej mówił. Czarował tak samo jak robił to ze mną,
kiedy nachodziły mnie słabsze dni. Powolutku się od niej odsunął, zostawiając
na policzku długiego, pełnego ciepła buziaka. Starał się dodać otuchy, szeroko
się uśmiechając na ten swój radosny sposób. Objęła dłońmi jego twarz
sprawdzając, czy faktycznie tu jest i to w całości. Dopiero po chwili zdołałam
zwrócić uwagę na tatę, który poklepywał go po ramieniu. Przytulił do siebie raz
jeszcze moją mamę, a po moich policzkach już ściekały łzy.
Stałam
tam, nie powstrzymując mokrych oczu z bezsilności. Ostatni raz kiedy się
widzieliśmy, był niecały miesiąc temu. Przyjechałam do Polski, bo mama mnie
potrzebowała. Nie wybaczyłabym sobie, gdybym nie towarzyszyła jej przez ten
cały czas diagnostyki, szpitali, operacji, leczenia. Wszystko działo się tak
szybko i intensywnie, no i wciąż miało miejsce. Wiedziałam, że jeśli wyjadę to
zmniejszą się moje szanse na nadrobienie czasu z nim, bo trasa trwa. Wciąż
spędzało mi to sen z powiek. Ale również myśl o straceniu w pewnej chwili
najważniejszej dla mnie kobiety w życiu była nie do zniesienia, widok jej
cierpienia był wystarczająco bolesny i sprawiał, że noce były całkowicie
nieprzespane a ja z całej siły w ciągu dnia ubierałam uśmiech, bo musiałam być
dla niej silna.
Przez ten cały czas czułam się
stosunkowo dobrze tutaj, w domu rodzinnym. A przynajmniej mówiłam sobie, że
muszę, dla moich rodziców. Wszystko jedno, że od nich wyjechałam. To się nie
liczyło, oni wciąż mnie kochali a ja nie wyobrażałam sobie co bym zrobiła,
gdybym ich straciła. Z drugiej jednak strony, brak ciepłego ciała leżącego obok
mnie podczas trudnych nocy odbijał się na mnie aż za bardzo. Dlatego jego widok
teraz, w połączeniu z ciepłym stosunkiem wobec mojej mamy – Boże, dziękuję za
jego kochającą naturę i irlandzkie pochodzenie – wywołały u mnie niesamowicie
ogromny wybuch emocjonalny. Nigdy nie chciałam, by rodzice widzieli moje
potężne łzy w stosunku do niego, ale przepadło. Moja osobowość niestety się
musiała zawsze wydać.
Mama
odsunęła się od niego i obdarowała go pięknym, szczerym uśmiechem. Moje serce
jeszcze bardziej urosło, powodując tym samym coraz większe pęknięcia. Czy to
było w ogóle możliwe? Nie wiem, ale tak właśnie się czułam. Zwróciłam na siebie
ich uwagę, wypuszczając z siebie niekontrolowany szloch. Jego oczy w końcu
znalazły moje, załzawione. Byłam jak mała dziewczynka, która choć na chwilę
budzi się z koszmaru sennego i zaczyna przecierać rączkami swoje zaczerwienione
powieki, trwa w bezruchu ze strachu i potrzebuje pomocy a jej łzy i szloch są
krzykiem z samego środka. Dawałam w tym momencie ujście wszystkiemu, co
siedziało we mnie przez ostatnie dni.
Część
mnie bardzo nie chciała go teraz widzieć. W momencie, gdy zaczął podchodzić do
mnie zapłakałam znów, bo nie chciałam po raz kolejny się z nim żegnać.
Perspektywa ta znów by mnie niszczyła, kolejne pożegnanie, kolejne pocieszające
słowa na lotnisku, kolejna rozłąka. Już sama nie wiem, co byłoby dla mnie
najlepszym rozwiązaniem. Wyciągnęłam powoli ręce w jego stronę, gdy dzieliło
nas jedynie kilkanaście centymetrów. Ułożyłam je na jego klatce piersiowej
zaraz potem jak przycisnął mnie do siebie. Jedna dłoń przytrzymywała moje plecy
i starała się załagodzić moje drżenie, a drugą wplótł w moje włosy. Przysunął
do nich swoje usta i trwał tak w pocałunku, gdy ja bez premedytacji moczyłam
materiał jego ciemnej koszulki. Czułam pomieszane zapachy proszku do prania,
wody po goleniu, cytrusowego żelu pod prysznic i jego skóry. Gdyby nie to, że
wystarczająco ciężko mi było, zapewne zakręciłoby mi się od nich w głowie.
Moje ciało przyciskane do jego. Ciepły oddech w akompaniamencie dotyku.
Byłam w domu.
- Już z tobą jestem, Ann. Jestem
tu. – szeptał nad moim uchem. Zdołałam jedynie pokiwać głową w zrozumieniu,
zaraz przed tym jak pociągnęłam nosem. Zanim nie byłam pewna, że rodzice weszli
do środka domu coraz to bardziej ukrywałam się w jego ciele. Nie chciałam
pokazywać swojej i tak już ewidentnej słabości a na pewno nie mamie. – Wszystko
będzie dobrze, kochanie. – dodał. Mocniej zacisnęłam powieki a moje usta
wykrzywiły się w okropnym grymasie, gdy powstrzymywałam głośny szloch.
Zagryzłam mocno wargę i walczyłam ze sobą. Przesunęłam dłonie na jego plecy i
mocno wtuliłam się w przyjemne ciepło, jakim emanował. – Jesteś silna, Ann.
- Nie… - jęknęłam, pociągając
głęboko nosem. – Robię wszystko, żeby sprawiać takie wrażenie, ale nie mogę
tego znieść… płaczę razem z nią, nie śpię w nocy, nie potrafię się na niczym
skoncentrować… - łkałam. Wcale nie pomagało mi pocieszające skomlenie Spartka,
który dotarł do naszych nóg i próbował wcisnąć się pomiędzy nie.
- Nie poddawaj się. Twoja mama da
radę, oboje to wiemy. – musnął moje czoło tak delikatnie, że trudno było mi
odróżnić powiew jego oddechu od ciepłego, wiosennego wiatru.
- Wiem, że jest teraz
najważniejsza… Ale często czuję się taka… sama, z tym wszystkim w głowie, nie
potrafię sobie z tym poradzić.. – powiedziałam drżącym głosem. - …A fakt, że
dosłownie dni dzielą cię od tego, jak znów wyjeżdżasz.. – nie byłam w stanie
dokończyć. Pokręciłam głową, nie mogąc dobrać słów i przegrywając z kolejnym
szlochem.
- Nie płacz, Annie. Męczysz się.
– mruknął a zaraz potem zamilknął, czekając aż się uspokoję.
- Ona musi wygrać z rakiem,
rozumiesz? Jeśli jej się nie uda, to będzie już po mnie.
Z
pieczołowitą dokładnością i dbałością o wszystko dobierała swoje ubranie na
dzisiejszy dzień. Siedziałam na podłodze przy dużym łóżku ze skrzyżowanymi
nogami i obserwowałam jak przegląda wieszaki w poszukiwaniu bluzki idealnej.
Ubrała już spodnie, które wiosennym kolorem i idealnym krojem spełniały swoją
rolę w odciąganiu uwagi od tego, czego nie chciałyśmy obie uwydatniać. Wyjęła z
ciemnej, drewnianej szafy jedną ze swoich ulubionych bluzek – różową, z
delikatnie wiązaną kokardą na dekolcie. Spojrzała na mnie pytająco i nie
musiała długo czekać – od razu uzyskała moje entuzjastyczne kiwanie głową i
uniesione kciuki. Mimo marniejącego zdrowia, sama w sobie promieniała.
Obdarowywana pięknymi uśmiechami wszystkich kochających lub choćby szanujących
ją ludzi, które podnosiły bardzo na duchu, zrobiła wielki krok do przodu.
Robiłam wszystko by pomóc jej czuć się świetnie w tym, co na siebie ubierze.
Minutami dobierałyśmy zawsze idealne buty a każda jej wyprawa na spacer z tatą
kończyła się nową parą drogich i przepięknych. Jej duma była niepojęta a jej
mąż spełniał swoją rolę najwspanialej jak potrafił. Uszczęśliwiał ją jak nikt
inny. Byłam niesamowicie dumna ze swojego taty.
Ciche
pukanie do drzwi sypialni odwróciło naszą uwagę od lustra, w którym odbicie
mojej mamy jarzyło się ochotą na przeżycie każdego dnia jak najlepiej. Przez
matową szybę rozpoznałam, że była to ta sama oklapnięta blond czupryna, obok
której obudziłam się dzisiejszego ranka. Zaprosiła go do środka i drzwi
otworzyły się. Wniósł do pokoju dwa kolorowe kubki, jeden z nich pachniał moją
owocową herbatą. Postawił go obok mnie na drewnianej podłodze i przelotnie
pogłaskał mnie po policzku, zanim wręczył drugi mojej mamie.
- Och nie, znowu muszę wypić to
paskudztwo? – spytała pół żartem pół serio. Wszyscy wiedzieliśmy jak bardzo nie
podchodził jej smak soku z buraków, jednak był to jeden z niewielu sposobów na
zyskanie odpowiedniej ilości brakujących substancji odżywczych w jej
organizmie.
- Dzisiaj cały kubek paskudztwa
zostanie wysoce nagrodzony. – uśmiechnęłam się do niej widząc, że Niall
przyniósł ze sobą w kieszeni wspomniane wynagrodzenie. Zrobiła zaciekawioną
minę, lecz wciąż nie była przekonana co do wypicia choćby jednego łyka.
- Włosy mi odrosną? – zaśmiała
się, ale nam niestety nie było do śmiechu. Wiem, że jej nie zrozumiał –
skomentowała po polsku. Jednak moje westchnięcie wystarczyło mu, ponieważ
zwykła często komentować swój brak włosów. Nie byliśmy w stanie na to nic
poradzić – tak czy inaczej nastąpiłoby to, zwłaszcza przy intensywności chemioterapii,
jaką jest traktowana.
- Jeszcze nie teraz, mamo. –
odparłam. – Ale coś, co mamy nadzieję przypomni ci, że jesteś najpiękniejsza na
świecie. – dokończyłam i podniosłam się z paneli. Podeszłam do niej i mocno
ucałowałam jej policzek, miałam to w zwyczaju przynajmniej kilka razy dziennie.
- Nawet z glacą? – smutno się
uśmiechnęła.
- Nawet z glacą. Jesteś po prostu
piękna i nikt temu nie zaprzeczy. – zapewniłam ją i szybko przytuliłam, zanim
mogłabym się rozkleić. – No dobra, pijemy do dna. Im szybciej to zrobisz, tym
lepiej. – dodałam, wskazując na kubek w jej ręce.
Głęboko westchnęła i z ogromnym
grymasem na twarzy przybliżyła go do swoich ust. Naprawdę cierpiała pijąc ten
sok, jej mimika zdradzała wszystko. Niall objął mnie ramieniem i z cierpliwością
czekaliśmy, aż każda kropla przepłynie przez jej obolałe gardło. Byłam z niej
niesamowicie dumna, czułam prawdopodobnie to samo co ona, gdy jako dziecko
zdarzyło mi się osiągnąć nawet coś niewielkiego w szkole. Starałam się jej
teraz odwdzięczyć za te wszystkie lata, kiedy wychowywała mnie na kobietę którą
jestem dzisiaj. Nauczyła mnie moich manier, właściwego zachowania adekwatnie do
sytuacji. Pokazała jak się słucha ludzi i ich uczuć, wspierała w każdej
sprawie. Co więcej, rozkochała w sobie mojego chłopaka, który pragnął dbać o
nią równie mocno jak ja.
Zawiwatował,
gdy wręczyła mu z powrotem jasny kubek, tym razem pusty. Szeroko się
uśmiechnęłam i bez względu na jej niewyraźną minę, ogarnęło mnie niesamowite
szczęście. Odruchowo sięgnęłam do kieszeni jego spodni i wyciągnęłam z niej
niewielkie pudełeczko, delikatnie wysłane welurowym materiałem z zewnątrz.
Oboje podzieliliśmy się z nią słowami dumy i szczerego pocieszenia,
zakończywszy na kolejnych pełnych miłości buziakach w obydwa jej zaróżowione już
policzki. Otworzyła pudełko i oczy jej się zaświeciły jak te kryształki, które
zwisały na końcach długich, wiszących kolczyków, które od nas właśnie
otrzymała. Do tej pory nie byłam w stanie nazwać żadnego ze skrzących się
kamyczków lecz wiedziałam doskonale, że powinny należeć właśnie do niej. Po
prostu zapadły w mojej pamięci jako dyndające cudeńka, z których byłaby bardzo
szczęśliwa. Wzruszyła się na ich widok i podziękowała nam najpiękniej jak
potrafiła – swoją prawdziwą, nie udawaną radością. Od razu wyjęła je z
zabezpieczającego, miękkiego materiału i założyła. Wyglądała tak idealnie, tak
promieniście. Wiedziałam, że dobrze zrobiliśmy.
- Są piękne, naprawdę. Takie
jakie teraz uwielbiam, czyli długie, efektowne i odwracające uwagę od braku
włosów. Dziękuję. – powiedziała. Nie mogłam być bardziej z siebie dumna.
Chodziłam
po mieszkaniu w tę i z powrotem, chaotycznie zbierając wszystkie
najpotrzebniejsze rzeczy i wrzucając je bez ładu i składu do torby podręcznej.
Nie kontrolowałam łez, które nieregularnie spływały po policzkach i nie
nadążałam nad wycieraniem ich. Nie mogłam się aż tak rozklejać, nie był na to
czas. Byłam zła na siebie za to, że znów dawałam za wygraną swoim emocjom. Tak
nie można.
- Halo, pani Holmes? – usłyszałam
w końcu w słuchawce telefonu, który mocno przyciskałam ramieniem do swojego
policzka. Czekałam już dobrych pięć minut, aż obsługa linii lotniczych będzie w
stanie mi pomóc.
- Tak?
- Zwolniło się jedno miejsce na
lot dzisiaj o dwudziestej. Jesteśmy w stanie opóźnić dla pani lot jedynie o
dziesięć minut, jeśli to cokolwiek pomoże. – kobieta dała mi nadzieję. Minutę
później nie było mnie już w domu, jedyne dźwięki wokół mnie to były klaksony
kierowców innych samochodów, nie tolerujących moich złamanych przepisów drogowych.
Cały
lot był najdłuższym jaki odbyłam. Odliczałam sekundy do chociaż pojawienia się
w polskiej przestrzeni powietrznej. To by było już coś, miałabym przynajmniej
świadomość, że już niedługo. Nie tknęłam jedzenia, jakie mi podali. Wypiłam
trzy łyki wody i chciało mi się po nich wymiotować.
Mało
brakowało a krzyczałabym na taksówkarza. Prosiłam, by w miarę szybko dotarł do
szpitala, lecz bezskutecznie. Zakorkowane główne ulice w Warszawie wcale nie
pomagały, znów ich nienawidziłam. Poirytowany był moją pośpieszoną postawą tym
bardziej, że na początku nie rozumiał co do niego mówię – z rozpędu zaczęłam
rozmawiać z nim jak z rodowitym brytyjskim kierowcą zapominając, że jestem już
w innym kraju. To również nie pozwoliło mi to na szybkie zapłacenie mu gotówką
– z funtów nie byłby zadowolony, więc całe wieki trwała transakcja kartą,
dodatkowo nie pochodzącą z polskiego banku.
- Gdzie jesteście? – wydyszałam
przez telefon, gdy znalazłam się przy rejestracji szpitalnej. Wiele osób
siedziało w poczekalni, wśród nich nie było nikogo znajomego.
- Pierwsze piętro, chirurgia.
Ostatni pokój w korytarzu po lewej. – zmęczony głos taty nie pomagał moim
trzęsącym się rękom. Nie czekałam na windę, wbiegłam po schodach. Nie liczył
się już w ogóle ból pleców, spowodowany ciągłym noszeniem ciężkiej torby. Nawet
nie byłam pewna, co na siebie ubrałam. Nie rozpoznałam jaka jest pogoda na
dworze. Myślami siedziałam jeszcze na krześle przy stole, kończyłam jeść
kolację i zastanawiałam się co ciekawego będę mogła obejrzeć dziś w telewizji.
Tak jednak się nie zakończył mój dzień. Ten wydawał się nie mieć końca.
Mruknęłam
ciche „dobry wieczór” do pielęgniarek, gdy obok nich przechodziłam. Stanęłam w
końcu przed wspomnianymi drzwiami pokoju i nie byłam w stanie nic zrobić. Nie
ruszałam się, prawie nie oddychałam. Bałam się co zastanę po drugiej stronie,
obawiałam się wszystkiego. Swoich trzęsących się rąk, bólu głowy, nasilających
się mdłości ze zdenerwowania. Wszystko doprowadzało mnie do białej gorączki.
Upewniłam się jedynie, że nie ściekają mi żadne łzy spod powiek i delikatnie
zapukałam.
Uchyliłam
drzwi i moim oczom ukazał się nieduży pokój. Dwa łóżka szpitalne, obydwa
zajęte. Jedno z nich przez pewną rudowłosą kobietę, która patrzyła na mnie z
zaciekawieniem. Drugie przez zmęczone, blade ciało mojej mamy. Chwilę mi zajęło
rozpoznanie cienia człowieka, który siedział obok i trzymał jej dłoń. Pewnym
było, że spała. Miała podłączoną kroplówkę, na czole widoczne były kropelki
potu. Podeszłam do nich po cichu i odłożyłam bagaż na podłogę. Stanęłam obok
długowłosego mężczyzny i oparłam rękę na jego ramieniu. Ubrany był w ładną,
błękitną koszulę – znaczyło to, że byli gdzieś razem, miło spędzali popołudnie.
- Wiadomo coś? – wyszeptałam.
Szept był dobrym rozwiązaniem, bo nigdy w nim nie słychać łamiących się w
środku serc. Westchnął cicho.
- Najprawdopodobniej dostała
stanu zapalnego trzustki. Myśleliśmy na początku, że się przeziębiła, że to nic
poważnego. – mruknął. Był potwornie zmęczony, wyglądał jak wrak człowieka. Wyglądał,
jakby momenty dzieliły go od zaśnięcia na twardym taborecie.
- Tato, jedź do domu. Zdrzemnij
się, zostanę z nią. – powiedziałam pewna tego, co robię. Chciał się ze mną
spierać ale wiedział, że nie wygra. Nie musiałam zostawać, mogłam wrócić do
domu i cierpliwie poczekać, aż cokolwiek się zmieni lub chociaż obudzi się. Ale
za bardzo mi zależało, byłam roztrzęsiona i tak czy inaczej nie dałabym rady
zasnąć.
- Jak to nie może pan podać jej
normalnych leków? – uniosłam głos. Patrzyłam z niedowierzaniem na człowieka,
który był tymczasowym lekarzem mamy.
- Przy regularnym podawaniu
chemioterapii nie są one wskazane, proszę mi wierzyć. Musimy to wyleczyć w
naturalny sposób, czyli przez żywienie jedynie przez kroplówkę. – odpowiedział
poważnym głosem. Mimo swojego lekarskiego uniformu nie wywoływał na mnie
żadnego wrażenia, irytowała mnie cała służba zdrowia, która nagle bała się
cokolwiek zrobić.
- W jej przypadku nie jest
wskazana głodówka, czy pan o tym nie wie? Mama musi normalnie jeść, przyjmować
wszystkie witaminy, nie pomagacie jej w ten sposób!
- Przykro mi, ale nic więcej nie
jesteśmy w stanie zrobić.
- Nie jesteście w stanie, czy
boicie się? Co to znaczy? Przychodzi pacjent z rakiem i nagle obawiacie się
wszystkiego, bo będzie na was, tak? Gówno robicie, a nie pomagacie! –
krzyknęłam, aż kilka osób z korytarza zwróciło na mnie uwagę. Tak, bardzo mnie
to obchodziło.
- Proszę Pani…
- Nie, nie potrzebujemy numeru do
grupy wsparcia dla osób cierpiących na nowotwór złośliwy. Mama radzi sobie
świetnie, tylko to tym razem wy chrzanicie. – skończyłam rozmowę wychodząc z oddziału.
Byłam
jedyną obecną w małym ogródku szpitalnym, a przynajmniej tak mi się wydawało. I
tak nie zwróciłabym raczej uwagi na nikogo innego, za bardzo pogrążyłam się w
myślach i złym samopoczuciu. Każda nawet najmniejsza drobinka bólu i obawy
przed utratą kogoś tak ważnego wbijała się coraz bardziej w serce, co
absolutnie nie pomagało mi oraz aurze, jaką tworzyłam wokół siebie.
- Mama powinna widzieć cię pełną
nadziei i uśmiechu a nie na skraju wszystkiego. – ciepły głos taty za moimi
plecami zahuczał mi w uszach. Pociągnęłam odruchowo nosem i upewniłam się, że
policzki mam suche. Wiedziałam, że ma rację. Nie mogłam być słaba, tak bardzo
nie chciałam być. Czasem jednak każdego dopada taki stan, z którego przez jakiś
czas nie może w ogóle wybrnąć.
- Gdyby nie to, że nie spędziłam
z nią należycie moich ostatnich miesięcy przed wyjazdem z kraju, miałabym może więcej
optymizmu. – słabo się uśmiechnęłam. Pogłaskał mnie po głowie tak jak to czasem
miał w zwyczaju i westchnął.
- Nie cofniesz czasu. Nie myśl o
tym co było albo czego nie, postaraj się jak najlepiej odegrać swoją rolę
teraz. Mama naprawdę docenia wszystko to, co dla niej robisz. Mimo, że jesteś
najdalej z was wszystkich, to jesteś w tym momencie chyba najbardziej zaaferowanym
tym wszystkim, naszym dzieckiem. To duże poświęcenie z twojej strony i to
widać. – powiedział. Pojedyncza łza ściekła po moim policzku, nie mogłam jej
powstrzymać. Starł ją swoim dużym kciukiem i pocieszająco uśmiechnął się. – Nie
pozwolę mamie się poddać i zrobię wszystko, żeby było coraz lepiej.
- Wiem, tato. Wiem.
Koniec rozdziału
Dzisiaj płaczemy, jutro się cieszymy i kończymy happy shota
Musiałam :'(
Płacze Płacze Płacze tylko twoje shoty wpływają na mnie tak emocjonalnie ..kocham to opowiadanie mimo wszystko zawiera szczęśliwe i smutne momenty życia jest piękne samo w sobie ...Ann i Niall darzą się prawdziwą wyjątkową miłością .wspiera ją teraz kiedy jej mama cierpi ..kiedy sama cierpi ..to miłość ♥ kocham twoją historię .DZIĘKUJĘ ZA NIĄ ..ZA NICH :)
OdpowiedzUsuńKarola x
smutny ten rozdział :c
OdpowiedzUsuńsuper, czytając twojego bloga można wyczuc tę magię między Ann i Niallem :)
super ;)
Gabi xx
jeej, miałam łzy w oczach, ale tak bardzo piękny jest ten rozdział pod względem relacji, jeju . czekam na następny z niecierpliwością mania :)
OdpowiedzUsuńświetne ;))
OdpowiedzUsuńBoże cudowny :"( <33
OdpowiedzUsuń