Manny

środa, 10 kwietnia 2013

#7 part 2.

Dobry wieczór tym którzy nie śpią, dzień dobry czytelnikom, którzy wpadną za dnia.

Niewątpliwie ten rozdział wydaje mi się chaotyczny, bo dużo się we mnie działo w trakcie pisania. Mam nadzieję jednak, że choć trochę uda się zrozumieć, a co najważniejsze - przypadnie Wam do gustu. To nie koniec tego wątku, zamierzam opublikować również część trzecią, w której pojawi się moje ukochane oreo (zorientowani najprawdopodobniej teraz się uśmiechają i chcą mnie zabić, że jeszcze w tej części o tym nie wspominam, ajć!). Rozdział nie sprawdzany - nienawidzę tej czynności, bo potem się denerwuję i się załamuję, bo nie wiem czy wszystko jest okej. Dlatego na żywca wstawiam teraz, tak jak kliknęłam "zapisz", po napisaniu ostatniego zdania.

Publicznie, z całego serca dziękuję za wsparcie osobie, która przybrała piękną nazwę "hi, just smile". Nawet nie wiesz, jak wiele dla mnie to wszystko znaczy, dziękuję! xx

Polecam swój zwiastun, mam nadzieję że z rozdziału na rozdział będzie Wam bliższy.
Dzięki, że ktokolwiek to czyta.
Komentarze karmią wenę, nawet nie wiecie jak bardzo.

Pozdrawiam, zapraszam do czytania ;)






„Przyjechałam do Polski. Bez uprzedzenia. Nikt nie wie, że właśnie odbieram bagaż. Tęsknię za Wami, trzymajcie się ciepło na tym drugim końcu świata. Mam nadzieję, że zobaczymy się niedługo! Kocham, An.”

            „Wyślij” – nacisnęłam, powtarzając w myślach chwilę temu stworzony tekst, skierowany do mojej drugiej siostry. Mnóstwo czasu minęło od ich wizyty w Londynie, gdy mieli przesiadkę w drodze do Warszawy. Zarówno ona jak i mój szwagier, postanowili założyć własny biznes na kilku maleńkich wyspach, niedaleko Fidżi. Od zawsze mieli ogromne ambicje, wszyscy wiedzieliśmy że kiedyś właśnie tak będzie wyglądało ich życie.
            Stałam przy taśmie, na której zaczęły pojawiać się bagaże z mojego samolotu. Wokół mnie stali wszyscy ci, których widziałam na pokładzie. Rodziny z dziećmi, biznesmeni, podróżnicy. Mieszanka pełna różnych osobowości, nie odgadniesz co siedzi im w głowach. Tak samo ja – sama nie wiedziałam, o czym mam myśleć. Chwilami dłonie mi bladły
i marzły ze zdenerwowania. Przede wszystkim, musiałam się skupić nad swoim bagażem –
w takich chwilach byłam zdolna do zgubienia wszystkiego, co miałam przy sobie. Dlatego czarnego iphona wcisnęłam do ciasnej kieszeni jeansów, a torbę zapięłam na wszystkie możliwe zamki, by cokolwiek mi nie wypadło. Luzem trzymałam jedynie Jego szarą, rozpinaną bluzę, którą tak szczelnie okryłam się w samolocie. Nawet niewiele jadłam – jedynie wpatrywałam się w chmury i rozmyślałam, wdychając ukochany zapach. Odmówiłam, gdy stewardessa zaproponowała mi koc. Odmówiłam nawet dodatkowej porcji lunchu. Pozostałam sama, ze swoimi myślami.
            Przesuwałam wzrokiem po czarnej, ruchomej taśmie w oczekiwaniu na to, co moje. Długo czekać nie musiałam, bo już po chwili z zamyślenia wyrwał mnie widok charakterystycznej, granatowo-różowej torby w bliżej nieokreślone bazgroły i wzory. Przez kilka metrów goniłam ją, aż w końcu udało mi się złapać za brązową, skórzaną rączkę i postawić ją na ziemi. Poprawiłam rozpadający się kok i przesunęłam nogą bagaż w stronę niedużej ławeczki, by nie zastawiać przejścia. Rozejrzałam się wokół siebie, w poszukiwaniu wyjścia. Moją uwagę zwrócili pasażerowie, którzy w drodze do niego zaczęli ubierać kurtki. Skarciłam siebie w myśli, wracając do widoku jaki zgotowało mi małe okienko po wylądowaniu – śnieg. Odłożyłam więc czarną, skórzaną torbę na ławkę i zaczęłam wkładać ręce w odrobinę za długie rękawy bluzy. Ogarnął mnie przyjemny, ciepły, słodki zapach, przypominający o Nim. Zachłysnęłam się piękną wonią tak mocno, że potrzebowałam zamrugać kilka razy szybciej. Zrezygnowana ściągnęłam z włosów cienką gumkę, pozwalając by swobodnie opadły na moje ramiona. Założyłam na głowę szary kaptur, ale po chwili musiałam odrobinę go zsunąć, jeśli chciałam zachować jakąkolwiek widoczność. Bądź co bądź, ale głowę też miałam od niego mniejszą. Zapięłam się mniej więcej do połowy, zabrałam rzeczy i udałam się za tłumem ludzi do wyjścia. Na wszystkich czekali znajomi albo współpracownicy, byłam jedyną która od razu, samotnie opuściła budynek.
            Ogarnęło mnie nieprzyjemne zimno, gdy rozsunęły się przede mną drzwi. Przeklęłam pod nosem, gdy moje trampki walczyły z lodem i śniegiem na przejściu dla pieszych. Na tyle na ile mogłam, szybko weszłam pod dach strzeżonego parkingu. Nie wiedziałam, gdzie szukać, jak szukać – oczywiście nie wiedziałam nic. W najgorszym wypadku, miałam przed sobą perspektywę latania po wszystkich piętrach, w poszukiwaniu mojego auta i kluczyków do niego. A nóż widelec spadną z nieba…
Podeszłam do budki, w której siedziało dwóch młodych mężczyzn. Odrobinę trzęsąc się z zimna, postawiłam na ziemi torbę i czekałam, aż któryś z nich zwróci na mnie uwagę. Zaciągnęłam rękawy bluzy na wszystkie palce u rąk i nerwowym ruchem odgarnęłam włosy sprzed ucha.
- W czym mogę pomóc? – odezwał się brunet w ciemnym uniformie. Przyglądał mi się uważnie, a gdy chwilę zbierałam myśli, uniósł brew.
- Dzisiaj rano przywieziono tu mój samochód… - zaczęłam niepewnie, przyzwyczajając się do mówienia w ojczystym języku. Byłam przekonana o tym, że brzmiałam co najmniej dziwnie, a już na pewno nie przekonująco.
- Nazwisko? – spytał drugi, wstając i podchodząc do tablicy korkowej, na której wisiało kilka kartek z nazwiskami i, o ile mnie wzrok nie mylił, markami samochodów.
- Holmes. Anne Holmes. – odparłam nieco głośniej, by wyraźnie usłyszał. Zaczął sunąć palcem po tabelce, by mniej więcej w połowie zatrzymać się przy jednym z wierszy.
- Miejsce numer czterysta trzydzieści sied… - zaczął mówić, ale drugi, siedzący przede mną przerwał mu.
- Dowód poproszę. – spojrzał na mnie podejrzliwie. Zamrugałam dwa razy, zanim dotarło to do mnie. Zsunęłam czarną torbę na przedramię, w poszukiwaniu portfela. Znalazł się po chwili, gdzieś na dnie. Wyciągnęłam z niego plastikową kartę i wręczyłam mu, przez małe okienko. Zaczął porównywać zdjęcie do mnie, lustrował również każdą informację zawartą w dokumencie.
- Tak, jestem farbowaną blondynką, ale nie pustą. Mogłabym dostać kluczyki? – nieco dobitniej dodałam, niecierpliwiąc się. Czułam, jak mróz ogarnia moje stopy. Kilka razy głębiej odetchnęłam i zaczęłam stąpać z nogi na nogę. Mężczyzna spojrzał na mnie oniemiały, a ja uświadomiłam sobie, jak działało na mnie mówienie po polsku – wracał mój cięty język, pełen niepohamowanych słów. To był jeden z powodów, dla których wolałam angielski – poza nielicznymi, nikt nie domyślał się nawet, że jestem skłonna do ironicznego i nieprzyjemnego języka, którego nauczyłam się jako nastolatka. Ta, z której tak bardzo chciałam wyrosnąć, pozbyć się jej razem ze wspomnieniami.
- Jasne. – oddał mi dowód. Podniósł się z obrotowego krzesła i podszedł do zamykanej na klucz szafy. Wyjął z niej jedną z kilkudziesięciu drobnych skrzyneczek, po czym opróżnił ją ze znajomych mi kluczyków. – Paweł, szukałeś właściciela tego cacka to masz, zaprowadź panią do samochodu. – zwrócił się do młodszego, a mi wręczył niedużą kartkę do podpisania.
Wyszedł z białej budki, zapinając szczelniej pod szyją czarny polar. Przeczesał palcami brązowe włosy i drżącymi rękoma podał mi moją własność. Mruknął ciche „Proszę za mną” i ruszył w kierunku schodów. Co chwila sprawdzał, czy nadążam za nim. Nie było to możliwe, z uwagi na oblodzoną kostkę brukową. Znaleźliśmy się na drugim piętrze, a ja obróciłam kilka razy w ręku drobny kluczyk. Gdy spojrzałam na niego, zamarłam. Wszystko wydało mi się jasne, nawet zakłopotanie pracownika, który szedł przede mną. Czułam rosnące we mnie zażenowanie i obawę. Przygryzłam wargę zakłopotana, kiedy obok zielonego, brudnego od pogody Opla starszej generacji, dostrzegłam czarne, lśniące czystością Porsche. Nie byłam w Londynie, gdzie wszyscy byli przyzwyczajeni do takiego widoku, a sąsiedzi sami doradzali mi wybór samochodu. Spełniłam jedno z wielu marzeń, dotyczących kupna dwóch wymarzonych samochodów. Tyle, że to marzenie było angielskim…. No bo gdzie, do jasnej anielki, po polskiej zaśnieżonej drodze, sportowy samochód? Westchnęłam głęboko, dumając nad tym co blondyn miał w głowie podczas wysyłania mojego auta. Już chyba łatwiej byłoby, gdybym wsiadła do taksówki…
            Słabo się uśmiechnęłam, gdy dziękowałam mu za doprowadzenie do tego „cacka”. Pospiesznie wrzuciłam torbę do skromnego bagażnika i wsiadłam na miejsce kierowcy, zamykając samochód za sobą. Pierwszą rzeczą którą zrobiłam, było włączenie ogrzewania. Odpaliłam silnik i czekałam, aż moje ciało ogarnie przyjemne ciepło. Wyciągnęłam z kieszeni telefon i zaczęłam zastanawiać się, co mam robić. Padło na wystukanie znanego na pamięć numeru i oczekiwanie, aż właściciel odbierze.
- Już się bałem, że nie zadzwonisz. – usłyszałam ciepły głos, a przez moje ciało przeszły dreszcze.
- Jakżebym mogła nie, w końcu wysłałeś mi na polskie drogi najmniej odpowiedni samochód świata. – zaśmiałam się, a on mi zawtórował.
- Wybacz, nie pomyślałem.
- W porządku. Tak czy inaczej, doleciałam, jestem cała i zmarznięta, zaraz jadę do…
- Domu? – dokończył za mnie pytającym tonem. Oboje cicho westchnęliśmy. Zagryzłam nerwowo wargę.
- Rodzinnego domu. Mój dom jest w Londynie, Niall. – powiedziałam, mając nadzieję że spodoba mu się ta odpowiedź. Mnie samej ona się podobała, była całkowicie zgodna z prawdą. Ale racją było, że mój dom jest również tutaj. Prawdą było, że czasem się obawiał. Bał się, że mogę wyjechać i nie wrócić. Dlatego za wszelką cenę starałam się dawać mu do zrozumienia, że tak się nie stanie. Powiedziałam mu o wszystkim, co nie pozwalało mi tu dłużej zostać. Mimo wszystko, nie mogłam nic na to poradzić.
- Kocham cię, Annie. Pozdrów mamę, dobrze?
- Dobrze, dostanie pozdrowienia od nieznanego jej Irlandczyka.. – uśmiechnęłam się do siebie. „Cholera” – pomyślałam. – Dobra, to nie miało tak zabrzmieć… Przepraszam…
- W porządku, An.
- Ja po prostu… Tutaj od razu zaczynam zachowywać się jak kilka lat temu… - zaczęłam się tłumaczyć, a serce przyspieszyło rytm. Powstrzymywałam się od płaczu niemalże siłą.
- Hej, spokojnie. Nikt cię za nic nie obwinia, w porządku. Opowiadałaś mi o tym, rozumiem wszystko.
- Nie chcę być taka..
- Wiem, An. Pamiętaj o mnie. – jego głos doprowadzał mnie do istnego szaleństwa. Mówił o tym z taką powagą i spokojem, co było zupełnie różne od mojego obecnego samopoczucia. Zdołałam mruknąć ciche „obiecuję”, zanim mój palec odnalazł przycisk rozłączania na ekranie telefonu.
            Przyjemne dla ucha pomrukiwanie silnika pozwoliło mi wziąć się odrobinę w garść. Znalazłam w schowku skórzane rękawiczki, które od razu wsunęłam na zmarznięte palce. Wzięłam kilka głębszych oddechów i opuściłam teren lotniska. Gdy tylko wyjechałam na jedną z głównych ulic, zaczęłam rozpoznawać okolicę. Przemierzałam kilometry, które wcześniej udawało mi się pokonywać za pośrednictwem komunikacji miejskiej. Obudzona już dawno stolica tętniła życiem. Z zamkniętymi oczyma trafiłabym do domu, więc pozwoliłam ponieść się wspomnieniom podczas jazdy.
            Dojechałam w końcu do najbardziej znanej mi dzielnicy. Wszystkie domy jednorodzinne lub bliźniaki spowite były śniegiem, na niektórych podwórkach dostrzec mogłam zające ze śniegu. Uśmiechnęłam się pod nosem, gdy mijałam znajomych sąsiadów. Serce zaczęło szybciej bić, gdy zobaczyłam to miejsce. Ceglany dom, przykryty warstwą suchych gałęzi bluszczu. Podjazd i chodnik idealnie odśnieżone, obok bramy stała nawet łopata. Zaparkowałam przy chodniku, nie chcąc sprawiać problemu domowemu kierowcy. Zaciągnęłam na głowę kaptur i mocniej opatuliłam się bluzą, zanim wyszłam z samochodu. Postawiłam nogi na chodniku i wręcz od razu poczułam znajomy, pyszny zapach domowych wypieków. Mama zawsze kilka dni przed świętami brała wolne od pracy, akurat wtedy gdy zaczęła się już w szkołach przerwa świąteczna – dlatego też, o ile byłam w domu, zawsze towarzyszyłam jej w tych pysznych i pełnych miłości czynnościach.
Zabrałam z bagażnika torbę i powiesiłam ją na tym samym ramieniu, na którym spoczywała już mniejsza, czarna. Jednym kliknięciem zamknęłam samochód i pożałowałam nabrania głęboko powietrza do płuc, bo nieprzyjemne zimno ogarnęło mnie również od środka. Czym prędzej więc ominęłam zaspę śnieżną i podeszłam do furtki. Sięgnęłam dłonią za kraty, by starym sposobem samodzielnie wejść na teren posesji. Zdałam sobie sprawę, że nie ma znajomego przycisku, otwierającego furtkę. Westchnęłam niezadowolona i sięgnęłam do kieszeni jeansów, w których na szczęście znalazłam jedną z kilku czarnych wsuwek. Automatycznie na myśl przyszło mi włamywanie się do domu, gdy na noc mama zamykała ją na wszystkie możliwe spusty, a ja byłam nieposłuszna i wracałam od pewnego sąsiada w środku ciemnej nocy. Sąsiada, który miałam nadzieję że nie widział, jak przyjeżdżam. Cichą nadzieję, że szlaja się gdzieś po mieście, a nie obserwuje mój każdy ruch zza firany na piętrze. Bałam się nawet spojrzeć w tamtą stronę, dlatego starałam się odgonić wszystkie negatywne myśli i skupić na otwieraniu zamka. W końcu odblokowałam zamek i uśmiechnęłam się triumfalnie, gdy przekroczyłam próg bramy. Przeszłam po znajomym, kamiennym chodniczku przeprowadzonym przez środek trawnika, teraz pokrytego śniegiem. Ostukałam zaśnieżone trampki na wycieraczce i weszłam po kilku ceramicznych schodkach. Stanęłam przed ciemnymi, brązowymi drzwiami i uderzyłam się otwartą dłonią w czoło. „Klucze.” – przeszło mi przez myśl, lecz zaraz potem schyliłam się i podniosłam wycieraczkę, w nadziei na chociaż jeden, metalowy klucz. Jaki mój uśmiech był szeroki, gdy zobaczyłam kartkę z napisem: „Jeśli A. zapomni klucza.”. Podniosłam pliczek, starając się nie szeleścić nimi zanadto. Zastanowiłam się chwilę, który może najlepiej pasować do dolnego zamka, na który zwykła zamykać drzwi, gdy była sama. Jak najciszej nim przekręciłam i wyjęłam, chowając do kieszeni spodni. Lekko nacisnęłam klamkę i otworzyłam drzwi, a przyjemne ciepło rozlało się po moim wnętrzu. Tona znajomych zapachów zawładnęła moim umysłem, z trudem powstrzymałam się od radosnego śmiechu. Musiałam jednak dać mu ujście, bo gdy stanęłam na ciemnej posadzce i nie zdążyłam jeszcze położyć żadnej z toreb, nawet nie zdjęłam kaptura, a już ogromne, brązowe cielsko rzuciło się na mnie, radośnie szczekając i liżąc mnie gdzie się da. Zachichotałam zadowolona i zaczęłam przytulać do siebie obślinionego, dużego shar-peia.
- Mamo, Spartakus znowu się ślini! – zawołałam w głąb domu, chichocząc.
- Matko kochana, święty Jacku z pierogami… - usłyszałam z kuchni i zaśmiałam się. Reagowała tak, gdy działo się coś naprawdę niezwykłego. Już po chwili w korytarzu pojawiła się osoba, za którą tak bardzo tęskniła. Zmierzwione od pracy, czarne włosy. Pognieciony, zielony fartuszek. Ściągnęłam z głowy kaptur, by lepiej jej się pokazać. Uśmiechnęłam się szeroko, ukazując dwa rzędy równych zębów. – Księżniczka moja… - szepnęła, gdy przytulała mnie do siebie, mimo protestów zniecierpliwionego zabawy psa. Stałyśmy w uścisku przez dłuższą chwilę, a kilka moich łez zdążyło wchłonąć się w jej bordową bluzkę. – Jak dzwoniłaś w zeszłym tygodniu nic nie mówiłaś, że przyjedziesz… To ja muszę jajek dokupić, żeby dla każdego było…
- Spokojnie, mamo. Wczoraj zdecydowałam o przyjeździe. – mruknęłam, napawając się jej uściskiem, którego tak bardzo mi brakowało. Nie ma nic lepszego, niż gojenie ran i wspomnień w matczynych ramionach. – Tęskniłam – ucałowałam ją w policzek.
- A co to za łzy? Moja mała Ania przecież nigdy nie płacze, chyba że na „Gdzie jest Nemo?”..  – uśmiechnęła się podejrzliwie, wycierając dłońmi moje mokre policzki.
- Ania chyba trochę dorosła i jest aż zanadto emocjonalna… - mruknęłam, uśmiechając się słabo. Zsunęłam ze stóp odrobinę mokre od śniegu, czarne conversy. Podrapałam się stopą po kostce drugiej nogi i poszłam krok w krok za mamą do kuchni. – Jakie zapachy… - mruknęłam i odstawiłam torby na kamienną podłogę. Pochyliłam się nad kuchenką i zaczęłam obserwować, jakie pyszności gotują się z rąk najukochańszej kobiety na świecie. – Czy to farsz na makowiec? – uśmiechnęłam się, podstępnie oblizując usta.
- Dobrze powiedziane, na makowiec. Zabieraj paluchy! – uśmiechnęła się, przeganiając mnie znad garnka. Chwyciła mnie za ramiona i pokierowała na krzesło przy dużym stole. Usiadłam, rozluźniając się nieco. Opadła na krzesło obok i z najszczerszym z możliwych uśmiechów, wpatrywała się we mnie. – Myślałam, że miną lata zanim znowu przyjedziesz. Na długo jesteś?
- Mam zamiar na kilka dni.
- Twój pokój stoi nie ruszony, możesz wrócić w każdej chwili. – chwyciła moją dłoń i zaczęła głaskać ją.
- Wiem, mamo. Pamiętam o was. – mruknęłam, wzdychając głęboko. Próbowałam stłumić swoje emocje, ale gdy tylko próbowałam wydusić z siebie jakiekolwiek słowo, ogromna gula stawała mi w gardle, a ciało drżało. Jej troskliwy wzrok lustrował każdą moją reakcję, jakby gotowa była znieść każde moje słowo, nawet najbardziej raniące. – Ja.. – zmarszczyłam brwi, próbując zebrać myśli. – Mówiłam… mówiłam ci, wyjechałam… dlaczego wyjechałam… - zaczęłam jąkać się, plątać w wyrazach. – Ja to nadal podtrzymuję…
- Jeśli tam spełniają się twoje marzenia, rozumiem. – uśmiechnęła się lekko.
- Tu nie chodzi tylko o marzenia… Ja wiem, jestem jeszcze młoda, może zbyt młoda żeby tak twierdzić, ale… Wszystko co się wokół mnie dzieje sprawia, że nie widzę sensu powrotu na stałe… - tłumaczyłam, a pojedyncze krople łez skapnęły po moich policzkach. Szybko je starłam, uśmiechając się i śmiejąc z własnej reakcji na te wszystkie słowa. – Tyle się dzieje, nie chcę tego stracić…
- Cii, spokojnie. Nikt nie każe ci wracać na stałe. To twój wybór, gdzie będziesz żyć. – podniosła się i podeszła do mnie, pozwalając się przytulić.
- Chciałabym być z wami, ale… - załkałam, dając upust emocjom. Wtuliłam się w nią, jak mała dziewczynka.
- No już, nie płacz. Ania nigdy nie płacze.
- Ania ciągle płacze, taka jest prawda… - uśmiechnęłam się krzywo, ocierając słone krople z twarzy.
- Małgosiu, jakiś bogaty anglik nam stanął przed domem, wiesz coś o tym? – usłyszałyśmy męski głos, dochodzący z korytarza. Tupnął kilka razy butami, zapewne by pozbyć się z nich śniegu. Słychać było rozpinanie zimowej kurtki, kilka podciągnięć nosem. – A co te letnie trampki tu robią?
By dłużej nie trzymać go w niepewności, uśmiechnęłam się przelotnie do mamy i wstałam. Wyszłam do korytarza i korzystając z jego nieuwagi, mocno wtuliłam się w jego przykryty grubym swetrem tors.
- Cześć tatusiu. – mruknęłam. Poczułam znajomą woń zapachu samochodowego i miętowych gum do żucia.
- Anna, a ty co tu robisz… - zaśmiał się, drażniąc moją głowę wąsami i brodą. – I jeszcze mi powiedz, że to cacko przed domem jest twoje. – W odpowiedzi pokiwałam głową i zaśmiałam się przez łzy.
- Tęskniłam za wami, bardzo.

***

- Widziałeś gdzieś mój telefon? Taki czarny, bez żadnej ryski… - mruknęłam, przechodząc obok kanapy na której siedział szczupły, w średnim wieku mężczyzna, po którym odziedziczyłam wygląd niemal całkowicie.
- Nie porysowałaś jeszcze telefonu? A to nowość.. – zaśmiał się, kopiąc mnie zaczepnie w udo. W odpowiedzi wysunęłam na wierzch język i uśmiechnęłam się, gdy znów mnie zaatakował stopą.
- Hej!
- Ojcu język pokazywać? Myślałem, że się nauczyłaś. Te dzieciaki.. – zaśmiał się, a ja westchnęłam.
            Ubrałam pachnącą Nim ciepłą bluzę, starając się jak najsilniej nie myśleć o jej właścicielu. Po co były mi kolejne łzy? Już wystarczająco się dziś napłakałam, musiałam przystopować. Wsunęłam stopy w stare, znalezione gdzieś na dnie szafy podróbki australijskich butów Emu i sprawdziłam, czy w kieszeni spodni mam kluczyki. Gdy się upewniłam, odgoniłam nogą ogromne cielsko stęsknionego psa, który zamierzał wyjść ze mną. „Zostań” – mruknęłam, zamykając za sobą drzwi wejściowe. Ogarnął mnie nieprzyjemny mróz, dlatego zaciągnęłam rękawy, a na głowę ubrałam kaptur. Zmrok zapadł już jakiś czas temu, wokół słyszałam jedynie cichy szelest wiatru. Zbiegłam powoli po schodkach, uważając by się nie ześlizgnąć. Prawie do tego doszło, gdy byłam w połowie drogi do ciemnej furtki. Odetchnęłam głęboko, gdy zobaczyłam przed sobą bramę. Z lekkim skrzypnięciem otworzyłam drzwiczki, by stanąć na brukowym chodniku, który jako jedyny dzielił mnie od mojego czarnego samochodu. Wciągnęłam powietrze przez nos, a po chwili go zmarszczyłam odnosząc wrażenie, że czuję nieprzyjemny zapach palonego tytoniu i… marihuany. Uznałam, że nadmiar wrażeń dzisiejszego dnia robi swoje, więc niewiele się nad tym zastanawiając wyciągnęłam z ciasnej kieszeni rurek kluczyki i otworzyłam auto. Pociągnęłam za klamkę, a ze środka doszło do mnie ciepłe powietrze. Uklękłam na skórzanym fotelu, przeszukując wszelkie możliwe schowki. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że go nie znajdę. Zaczęłam wpychać rękę pod fotel, aż w końcu dostrzegłam czarne, prostokątne urządzenie przed moim nosem, na fotelu pasażera. Parsknęłam cichym śmiechem i sięgnęłam po niego, karcąc się w myślach. Wyczołgałam się z pojazdu i zatrzasnęłam drzwiczki. Obróciłam w ręku kilka razy kluczyki, w poszukiwaniu odpowiedniego przycisku pod palcem. Upuściłam je jednak i cicho pisnęłam, gdy nie wiadomo skąd usłyszałam znajomy, męski głos.
- Proszę, proszę.. Anne Olivia Holmes. Jak to zagranicznie brzmi.. Jednak postanowiłaś wrócić do domu. – Przerażona spojrzałam na szatyna, opierającego się o bok mojego samochodu. Drżącą ręką podniosłam z chodnika mały, plastikowy samochodzik o opływowym kształcie, który tak naprawdę otwierał i zamykał czarne auto.
- Co ty tu… - zaczęłam cicho załamanym głosem.
- Co ja tu robię? Mieszkam, żyję, istnieję, czekam aż dziewczyna która mnie zostawiła wróci… - powiedział, a mnie przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Jeszcze gorzej się poczułam, gdy zaczął przejeżdżać po moim ciele swoimi ciemnymi oczyma. – I się doczekałem. – zawadiacko się uśmiechnął. Światło księżyca i kilku latarni oświetlało jego bladą twarz, czarny tunel w lewym uchu i ciemny tatuaż na odkrytym fragmencie szyi, których jeszcze dwa lata temu nie było. Mroku dodawały mu ciemne jeansy i czarny, elegancki płaszcz. Ciemne włosy pełne nieładu, częściowo schowane były pod postawionym kołnierzem.
- Nie wróciłam do ciebie. – powiedziałam oschle, starając się połknąć gulę w gardle. Zaciągnęłam mocniej rękawy bluzy, by choć odrobinę poczuć się bezpieczniej. Czułam, jakby stanowiła ona bardziej moją ochronę przed nadmiernymi negatywnymi emocjami, niż przed mrozem.
- To po co wróciłaś, jak nie do mnie?
- Przyjechałam odwiedzić rodzinę… - parsknął śmiechem, gdy szeptałam. Nerwowo poprawiłam kilka kosmyków włosów, rozglądałam się wszędzie gdzie to możliwe, byle nie złapać kontaktu wzrokowego.
- Mówi to ta, która goniła za marzeniami i za poradą dziadziusia zostawiła wszystkich, nie mając nic. A teraz wraca jak jakaś snobka… - przymknęłam powieki, ale nie powstrzymało to kapiących łez. Zacisnęłam dłonie w pięści.
- Nie mieszaj do tego mojego dziadka. Kochałam go i nadal kocham. Trochę szacunku mógłbyś okazać. – wycedziłam przez zęby, patrząc swoimi załzawionymi oczyma w jego mroczne spojrzenie. Musiałam stawić mu czoło, aż taka słaba nie mogłam być.
- A nie mógłbym. Bo to ty nie okazałaś mi szacunku. Nie pamiętasz? Mówiłem, że będziesz pusta jak wyjedziesz. Do niczego nie dojdziesz. Pieprzyłaś o miłości, że mnie kochasz, a i tak wyjechałaś. – podniesionym głosem mówił, sprawiając mi niemiłosierny ból. Podszedł do mnie kilka kroków i przyłożył do ust skręta. Zaciągnął się, po czym wydmuchał dym prosto w moją twarz. Nie zareagowałam, udając silną.
- Jak mogłabym kochać kogoś, kto nie akceptował moich marzeń?
- Twoim marzeniem była cholerna miłość, którą ci dawałem. Cała reszta to gówno, które kiedyś i tak stracisz. – bolało. Bolało tak bardzo, że łzy już ciekły strumieniami. – No i gdzie ta twarda, walcząca laska, co? Bo póki co, widzę przed sobą nędzną, słabą postać.
- Nie kocham cię, Patryk.  – znów parsknął śmiechem.
- Nie wierzę ci. Gdybyś mnie nie kochała, to nawet na chwilę byś się tu nie pojawiała. Nie udawaj silnej. – wychrypiał, znów zaciągając się szkodliwymi oparami.
- Niszczysz sobie życie, wiesz? – wyszlochałam, pokazując głową na skręta.
- Ty też sobie niszczyłaś. Razem chodziliśmy do garażu i…
- Ile to było razy, co? Dwa? Bo pamiętam, że jedynie namawiałeś mnie do tego. Cieszę się z tego, co mam teraz. Zmieniłam się..
- Co masz? Kasę? A może dałaś dupy jakiemuś miliarderowi i stąd masz te wszystkie zabawki… - chichotał, ale mi nie było do śmiechu.
- Sama na to zapracowałam. Spełniam marzenia, zarabiam, jestem kochana… - zaczęłam wymieniać podniesionym głosem. Emocje nie pozwalały mi na zachowanie milczenia, jeszcze chwila a wybuchłabym, tak jak miałam to w zwyczaju kilka lat temu.
- Jesteś kochana… A to ci nowinka. Sądziłem, że takiej fałszywej nie pokocha nikt, oprócz mnie.
- Jestem szczęśliwa i nie pozwolę, żeby przeszłość zrujnowała mi przyszłość. Jesteś durniem, jeśli myślisz że po tym wszystkim coś do ciebie czu..
Więcej nie mogłam powiedzieć, bo przygwoździł mnie swoim niebezpiecznie gorącym ciałem do samochodu. Szorstkimi ustami zaczął obłapywać moje, co było bardzo nieprzyjemnym uczuciem. Starałam się wyrwać z całej siły. Jego ciężar nie pozwalał mi wykonać żadnego ruchu, a papieros zaczął dotykać mojego karku, boleśnie paląc. Wiedziałam, że robił to celowo. Z premedytacją sprawiał mi ból myśląc, że jestem taka jak kiedyś. Mylił się. I tym sprawił mi jeszcze większy zawód i ból. Nie mogłam odetchnąć, by wypuścić z siebie szloch. Jego nieprzyjemny zarost drapał mój policzek. Nie odrywając się od mojej twarzy, zaczął wsuwać rękę pod warstwę mojego ubrania. Każdy jego dotyk powodował coraz silniejszą odrazę oraz strach. Mimo cieknących łez słabości znalazłam w sobie ostatki energii, by kolanem uderzyć go w krocze. Skulił się i przeklął siarczyście, robiąc mi dostęp do przejścia. Czym prędzej pognałam w stronę domu, po drodze trzaskając furtką i kilkukrotnie potykając się o własne nogi.
- Szmata! – usłyszałam, zanim zamknęłam za sobą drzwi wejściowe. Oparłam się o nie i wzięłam kilka głębokich oddechów. Serce wyznaczało bolesny rytm, a ręce drżały. Zaczęłam przeszukiwać kieszenie, w poszukiwaniu telefonu. Nie chciałam znów go spotykać, dlatego odetchnęłam, gdy znalazłam go w głębokiej kieszeni bluzy. Wytarłam rękawami mokre policzki i pociągnęłam nosem, zsuwając ze stóp buty. W progu salonu pojawiła się mama, z kubkiem herbaty w ręku. Wciąż zapatrzona w ekran telewizora, zaczęła mówić:
- Ostatnio Patryk o ciebie pytał, może ty mu przemówisz do rozsądku, narkoman się z niego zrobił…
- Za późno… - cicho mruknęłam i żwawym krokiem ruszyłam po schodach, po drodze chwytając torbę z moimi rzeczami.
            Delikatnie nacisnęłam klamkę, o opływowym kształcie. Uchyliłam drewniane drzwi i zapaliłam światło. Przed oczyma miałam mój dawny pokój w nienaruszonym porządku, taki jakim go zostawiłam. Duże, pełne poduszek łóżko stało na środku jednej ze ścian, dając do siebie dostęp z obydwu stron. Prawie pusta szafa z ubraniami tuż obok wejścia, biurko przy przeciwległej ścianie i kilka regałów z książkami. To mi przypomniało, jak bardzo podobna jest moja sypialnia, która czeka na mnie w Londynie.
Położyłam swoje rzeczy na ciemnej narzucie łóżka, w amoku wyjmując niemalże całą ich zawartość, łącznie z ubraniami. Momentalnie powstał chaos, w porządku który jeszcze chwilę temu tutaj panował. Znalazłam na dnie torby białego laptopa, którego postanowiłam od razu włączyć. Nerwowo, połykając przy tym kapiące łzy zaczęłam rozbierać się z ciasnych jeansów i reszty ubrania. Chwyciłam rzucone na podłogę spodnie od dresu i jakąś białą podkoszulkę, którą prawie podarłam przy ubieraniu. Zrzuciłam z łóżka wszystko poza laptopem i telefonem, w którego ekran tępo się wpatrywałam. Kilkanaście nieodczytanych wiadomości, w większości od jednego adresata. Odpisałam jednym, krótkim i w miarę treściwym słowem – „skype”. Rzuciłam się na poduszki, wciąż czując jak powieki nie schną. Zaczęło mi czegoś brakować. Brakować do bólu, który był równy rozrywaniu wszystkich wnętrzności. Leżałam na brzuchu, z głową jedynie przekrzywioną w stronę ekranu komputera. Policzki mnie parzyły od emocji, których słone krople wcale nie ochładzały. Wykonałam kilka machinalnych kliknięć, by już po chwili słyszeć dźwięk wykonywanego połączenia. Nie miałam pojęcia, czy dobrze robię. Nie wiedziałam po co to robię. Nie widziałam dlaczego akurat do niego… A może wiedziałam, że tylko ten widok przyniesie mi całkowite ukojenie? Uspokoi myśli, lub tylko je wzburzy – możliwości było tak naprawdę wiele. Nie minęło kilka chwil, a już przed moimi oczyma ukazał się On. Uśmiechnięty, ze zmierzwioną czupryną, którą tak bardzo pragnęłam przeczesać chudymi palcami. W podkoszulku i krzywo założonej bluzie, wyglądał tak… normalnie. Gdybym o tej porze była w Londynie, miałabym identyczny widok tuż obok siebie. W rzeczywistości, a nie na ekranie. Nie obchodziło mnie to, jak wyglądam. Liczyło się to, że widzę jego. I gdy zmartwiony moim wyrazem twarzy i mokrymi oczami wypowiedział moje imię, kilka kropelek znów wypłynęło.
- Poczekaj chwilkę. – mruknęłam ledwie zrozumiale, podnosząc się do pozycji siedzącej. Podrapałam się po głowie i zaczęłam szukać czegoś, co pomogłoby mi w lepszym samopoczuciu. Przekopałam rękami stertę ubrań, którą utworzyłam na podłodze. Chwyciłam za rękaw mój ostatnimi czasy ulubiony kawałek materiału, zakończony suwakiem i kapturem. Moją tarczę ochronną, przenośny schron, który pozwala na chwilę zapomnienia. W drodze powrotnej do łóżka, uderzyłam stopą w wystające spod niego pudełko. Przeklęłam z boleści, a z komputera dobiegł mnie stłumiony chichot. – Hej, nie śmiej się ze mnie. – mruknęłam, a on zamilkł. Podniosłam z ziemi metalowe pudełko, przyozdobione kilkoma kokardami. Usiadłam po turecku przed laptopem, kładąc skrzyneczkę obok. Starannie owinęłam się ciepłą bluzą, wdychając jego zapach. Chciałam się w nim zatracić jak najsilniej, byle poczuć w sercu przyjemne ciepło. Przymknęłam powieki, zasłaniając przez chwilę twarz miękkimi rękawami. W końcu stanowczo pociągnęłam nosem na znak, że muszę się opanować. Odsłoniłam swą twarz i spojrzałam na niego. Wpatrywał się we mnie z uwagą, zainteresowaniem. Podejrzewał, że coś jest nie tak ale nie poruszał tematu.
- Chyba dobrze zrobiłem, dając ci ją. – mruknął, lekko się uśmiechając. Pokiwałam głową i cicho westchnęłam. Tak bardzo pragnęłam wtulić się w jego ciepłe, miękkie ciało. W pierś, która idealnie wpasowywała się w moje ciało. Chciałam, żeby objął mnie ramionami, lekko kołysał na boki i całował każdy skrawek mojej twarzy. W tym momencie, brakowało mi tego jak powietrza. Patrzyłam na niego z utęsknieniem. Mimowolnie przysunęłam dłoń do ekranu i przejechałam palcami po miejscu, gdzie widziałam jego włosy, policzek, ramiona. Uśmiechnął się i posłał mi całusa. Ukrywając skapującą łzę, złapałam go i przyłożyłam do miejsca, gdzie boleśnie biło serce.
- Opowiedz mi, jak minął dzień. – mruknęłam, chcąc usłyszeć jego głos. Zatracić się w nim, jak w najpiękniejszej melodii. Zachowałam się nie w porządku, bo wsłuchiwałam się w samo brzmienie, a nie treść. Słuchałam sercem, oczy wbiwszy w kolorowe pudełeczko. Kojąc uszy ciepłym dźwiękiem uchyliłam jego wieczko. Zmarszczyłam brwi, widząc kilka zdjęć i zapisanych kartek. Na jednej z pierwszych widniał napis: „Before I die”. Poniżej, kolorowymi flamastrami wypisane zostały wszystkie moje marzenia, jakie chciałam wtedy spełnić. Znalazła się tam moja obecna praca, podróżowanie, szczęście, przyjaźnie, wolność, miłość…
Więcej nie musiałam czytać. Sięgnęłam po kolorowy ołówek, który leżał pod zdjęciami i zaczęłam powoli wykreślać to, czego dokonałam.
Skończyłam ze skreślonymi wszystkimi punktami.
            Odłożyłam kartkę na bok, by przejrzeć pozostałą zawartość magicznego pudełka. Znalazły się w nim głównie zdjęcia tego, czego pragnęłam dokonać. Stare ulotki o kursach fotograficznych, reklamy promocji na tanie bilety lotnicze. Kilka starych monet w różnych walutach, breloczek od siostry przywieziony z Włoch. Na samym dnie, złożona kilka razy, duża kartka, zdaje się że sporego formatu. Przyklejona do niej została żółta, mniejsza, ze słowami: „Im się udało, to dlaczego mi nie może?”. Drżącymi rękoma zaczęłam rozwijać pieczołowicie poskładany papier. Położyłam sobie ją na kolanach i utkwiłam w niej wzrok. Drobny, ale szczery uśmiech zagościł na mojej twarzy, mimo spływających ciurkiem po policzkach łez.
            Zorientowałam się, że on jedynie obserwuje moje poczynania. Dawno przestał mówić, albo mówił cokolwiek, byle wydawać jakieś dźwięki.
- Pokażesz mi, co tam znalazłaś? – spytał. Zaśmiałam się cicho, odrobinę powątpiewając, czy nie był to szloch, z uwagi na ilość łez. Zaczęłam kręcić głową, jednocześnie wycierając dłonią słone kropelki.
- Nie zrozumiesz, jest po polsku. – zaśmiałam się, a on się uśmiechnął.
- Trudno. Chcę zobaczyć, co cię doprowadziło do takiego uśmiechu przez łzy. Ja widzę wszystko. – powiedział, uśmiechając się pięknie. Westchnęłam cicho. Wyprostowałam się i podniosłam kartkę, odwracając treść w stronę laptopa.
            Podziwiał zdjęcia niejakiego Harry’ego Styles’a, Liama Payne’a, Zayna Malika, Louisa Tomlinsona i samego siebie. Fotografie dokumentujące ich największe osiągnięcia, momenty przełomowe w karierze. Chwile upadku, pogromu plotek i fali emocji. Wszystko otoczone moimi komentarzami, mówiącymi że doszli do tego wszystkiego goniąc marzenia. Sprostali wszystkiemu, bo nie chcieli żeby to upadło. Brnęli dalej, nie powstrzymali się.
- Zrobiłam to już jakiś czas temu. Nie byłam super fanką, ale podziwiałam was za to, że do tego wszystkiego doszliście. Spełniliście marzenia, byliście dla mnie wzorem idealnym. – wytłumaczyłam się, chowając twarz za kartką. Po chwili opuściłam ją, patrząc na jego skrzące się, wesołe oczy. Szczery uśmiech, który tak bardzo uwielbiałam.
- Jesteś wspaniała. – mruknął. – Widziałem twoją smutną twarz i łzy, przed tym się nie schowałaś. Boli mnie, gdy cię taką widzę. Ale kocham cię jeszcze mocniej, gdy widzę szczęście wymalowane na twojej zarumienionej twarzy. – powiedział, a ja uśmiechnęłam się szerzej niż sądziłam, że umiem i wytarłam rękawem kolejne łezki. Rozgrzał tymi słowami moje serce do granic możliwości.
- Jak wrócę, to mnie przytulisz?
- Co za pytanie! Myślałem, że to oczywiste. – uśmiechnął się, przeczesując swoje włosy palcami. Po chwili kaszlem próbował zagłuszyć swoje donośne burczenie w brzuchu.
- Zjedz coś.
- Wolę ciebie. – puścił mi oczko, a ja się uśmiechnęłam.
- Pustą masz lodówkę, mam rację? – spytałam, ale nie uzyskałam odpowiedzi tylko krzywą minę. – Nie zgrywaj bohatera, idź do sklepu. Tylko zadzwoń do mnie jeszcze.
- Nic mi się nie stanie, mogę zostać.
- Zrób to dla mnie i idź. Tylko wróć. – powiedziałam, po czym rozłączyłam się. W tym samym momencie, usłyszałam ciche pukanie do drzwi. Charakterystyczne trzy stuknięcia, na których dźwięk od razu rzekłam „Proszę”.
            Weszła powoli, rozglądając się po pomieszczeniu. Wytarłam mokre policzki szarymi rękawami i obdarzyłam ją lekkim uśmiechem. Zamknęłam laptopa i odstawiłam go na niedużą szafkę nocną.
- Już zapomniałam, jak to jest widzieć twój bałagan. – spojrzała na stertę ubrań, leżącą przy łóżku. Skrzywiłam się nieco i podrapałam po głowie. Ciepło i troska biły z jej spojrzenia. Podniosłam się, gdy zobaczyłam jak zaczyna podnosić je z podłogi i składać w kostki na krześle. Schylałam się razem z nią, robiąc to samo. Zebrałam wysypane z kosmetyczki kosmetyki i ułożyłam je na prawie pustym biurku. – A cóż to… - zaczęła, wyciągając spod błękitnej koszuli beżowy, jedwabny materiał.
- Sukienka, założyłam ją raz. – odparłam.
- Musiała to być specjalna okazja… Jest piękna. – rozłożyła ją na łóżku, oglądając każdy jej skrawek.
- Przedwczoraj byłam na weselu. – mruknęłam w odpowiedzi, czując że zaczynam się czerwienić.
- Ktoś dla ciebie bliski brał ślub? – Nie zdziwiło mnie to pytanie. Nie miała w zasadzie pojęcia o moich znajomych, o relacjach, o życiu… rozmowa skupiała się zawsze na tym, czy wszystko u mnie dobrze, czy sobie radzę, czy cieszę się z życia. Nie schodziłyśmy nigdy na dalsze tematy, co teraz uważałam za błąd.
 - Brat… - zaczęłam, ale urwałam. Onieśmielona uśmiechnęłam się i schowałam twarz w materiale bluzy, sięgając po parę jeansów, by ułożyć je zgrabnie na kupce. - … Znajomy. Tak, znajomy.
- Hej, co to za pąsy? – zaśmiała się, pokazując na moje poliki.
- Jakie pąsy? Nie ma pąsów, ciepło jest tutaj i tyle…
- Jak żeś ubrała się w grubą bluzę to masz. – zachichotała.
- Dobrze mi w niej.
- W to ja nie wątpię. Myślisz, że nie nosiłam kiedyś ubrań twojego ojca? – zaśmiała się, stając obok. Westchnęłam głęboko, czując jak ręce mi się trzęsą. Nie potrafiłam ukryć nerwowego uśmiechu. Uśmiechu, do którego dołączyły ogniki w oczach na myśl o pewnej osobie.
- Mamo, chyba jest coś, o czym ci muszę opowiedzieć…








wtorek, 2 kwietnia 2013

#7 part 1.


Oto jest, część pierwsza. Druga - jak znajdę chwilę wolnego czasu. Ale obiecuję, nie zostawię tej samotnie, mam zbyt wiele planów. 
Nie sprawdzałam ewentualnych błędów. 

Dedykuję ten rozdział wszystkim, którzy są zdolni poprawić mi humor. Wszystkim, którzy wspierają mnie w marzeniach. Zasłużyliście sobie na miejsce u mnie w serduszku, mam nadzieję że w nim zostaniecie i będziecie mnie wspierać już zawsze. Garstka osób, część nawet nieświadoma. Ale dziękuję Wam, z całego serca.

Zapraszam do czytania i komentowania ;)


Ostatni łyk pysznej herbaty, przygotowanej przez Jego mamę. Kobietę, która gdyby mogła przywróciłaby czasy, gdy był dzieckiem. Tę, która wyszła chwilę temu na spacer po mieście, w którym tak dawno nie była. Ze wszystkim, co się tutaj działo opowiadała z ogromną tęsknotą. Z resztą, nie tylko ona – z kimkolwiek z Jego najbliższych bym nie rozmawiała, zawsze wzdychałam nad ich wspomnieniami i uśmiechami.
Podniosłam się z rodzinnej, brązowej kanapy, którą po chwili obeszłam. Szurając grubymi skarpetami po posadzce, minęłam siedzącego przy dużym, drewnianym stole blondyna.
- Annie? – spytał, wpatrzony w ekran białego laptopa. Gdy stanęłam w kuchni, by odstawić kubek cicho mruknęłam w odpowiedzi, dając mu pole do dokończenia myśli. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, w poszukiwaniu miseczki pełnej czekoladowych jajek. Sięgnęłam po dwa, jedno odpakowując od razu ze sreberka i włożyłam sobie do ust, rozkoszując się słodyczą. Wciąż nie słyszałam Jego dalszych słów, więc podeszłam do krzesła, na którym siedział. Zagapiony w jakąś kolorową stronę internetową, wyciągnął ku mnie rękę. Przytuliłam się do jego boku, opierając głowę na jego burzy włosów, jednocześnie mierzwiąc je jedną ręką. Przewracałam palcami między delikatnymi kosmykami, a On przyciągnął mnie mocniej do siebie i objął na wysokości bioder.
 - Samolot jest jutro przed dwunastą. Teraz pytanie gdzie chcesz siedzieć, jest kilka miejsc do wyboru. – wyartykułował, gdy wdychałam Jego zapach. Przebierałam dalej palcami w blond włosach, zastanawiając się jak najzgrabniej ubrać w słowa moje myśli. Tak bardzo różniły się one od jego planów, że nie chciałam w niewłaściwy sposób ich przedstawić.
- Kupione już są te bilety? – spytałam cicho, starając się na obojętny ton.
- Właśnie to robię, dlatego pytam gdzie chcesz usiąść..
- To cofnij i kup tylko jeden, dla siebie. – jeszcze ciszej dodałam, by tylko on mógł usłyszeć i westchnęłam, a on przestał głaskać mój bok i zamarł. Delikatnie ucałowałam jego czubek głowy
- O czym ty mówisz? – zdziwił się, wręcz obruszył. Przymknęłam powieki i przełknęłam ślinę, gdy ciągnął mnie na swoje kolana. Objął mnie mocno i zmusił do spojrzenia prosto w oczy. Był… przerażony? Chyba tak, bo z pewnością nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Przejechałam palcami po jego czuprynie, wzdychając po raz kolejny. Spuściłam wzrok i zaczęłam poprawiać materiał bluzy, która uporczywie marszczyła się na jego torsie.
- Chyba nie powinnam lecieć do Londynu, tylko do Warszawy. – szepnęłam, zaglądając w głąb jego błękitnych, drżących tęczówek. Gdy nic nie odpowiadał, tylko uważnie lustrował moją twarz i pozwalał na układanie jego jasnych kosmyków, postanowiłam pociągnąć dalej. – Od kiedy się tu przeniosłam, byłam tam tylko raz, w dodatku tylko na chwilę. Stamtąd pochodzę, tam mieszka moja rodzina… nie powinnam o tym zapominać… - przymrużyłam oczy, nabierając głębiej do płuc powietrza. Od razu zaczęły wracać do mnie wspomnienia z pierwszego wyjazdu do Wielkiej Brytanii. Z okresu, kiedy przyjęłam nazwisko dziadka, by się wpasować w tutejszy język, a imię zwyczajnie przekształciłam we wszystkich dokumentach. Okresu gdy opuszczałam dom rodzinny, bo tam ograniczano moje pole do spełniania marzeń, a znajomi nie wierzyli w nie. Uważali, że wyjazd jest bez sensu, bo niczego nie osiągnę. Tego samego zdania był zaborczy szatyn, którego bez miłego słowa zostawiłam, z chęcią natychmiastowego zapomnienia. Zwyczajnie spakowałam swoje rzeczy, oszczędności moje własne oraz te, które były urodzinowym prezentem od dziadka – jako jedyny wierzył w moje zdolności, był ze mną przez cały czas. Zawsze mnie wspierał, już gdy byłam dzieckiem powtarzał mi, że jeśli bardzo czegoś zapragnę a nikt nie udzieli mi pomocy, do jego domu droga jest prosta. Pomógł mi samą wiarą we mnie i jako jedyny nie bał się, że sobie nie poradzę. „Nie ma nikogo silniejszego od zdeterminowanej marzycielki.” – zawsze powtarzał. W sekrecie przed mamą, podrobił jej podpis i tym samym wyraził zgodę na mój pierwszy tatuaż, gdy miałam siedemnaście lat. Do dziś gdy na niego patrzę, gdy przesuwam palcami po napisie „Believe” widniejącym na serdecznym palcu lewej ręki, wspominam mojego dziadka. Człowieka, który dał mi wszystko. Przyjaciela, który odszedł kilka dni przed moim wyjazdem, a jego ostatnie słowa skierowane w moją stronę przekonały mnie, że rodzina jest najważniejsza, lecz o marzeniach nie wolno zapominać.
Te wszystkie wydarzenia przeleciały mi przez głowę w kilka sekund. I zdaje się, że On to widział. Oglądał moją twarz przez cały czas, by pod koniec mojego wspominania w głębi serca, mocno mnie do siebie przytulić. Wzięłam głęboki oddech, poddając się jego lekkiemu kołysaniu. Działał na mnie uspokajająco. Wiedział o większości rzeczy, przez które przeszłam. Nie miałam zamiaru oddawać mu całej siebie, zanim nie pozna mojej historii. Chciałam by wiedział, na co się szykuje. Odwdzięczył  mi się tym samym i odwdzięcza się cały czas – kochając mnie.
Wtulona w jego pierś obserwowałam, jak kupuje swój bilet. Później spojrzał na mnie, jakby na potwierdzenie tego co zamierza zrobić. Odpowiedziałam mu przeciągłym całusem w policzek i patrzyłam, jak na stronie linii lotniczej zmienia port docelowy z London Heathrow na Warszawę. Kupił mi ten cholerny bilet, a gdy mocno wzdychałam przytulił mnie do siebie jeszcze mocniej.
- Zanim nadejdzie jutro, chcę spędzić z tobą ten wieczór po irlandzku. – uśmiechnął się.
- To znaczy? – spytałam, wpychając mu do buzi czekoladową pisankę.
- Idziemy do najlepszego pubu w Mullingar. – wymlaskał.

***


             W czwórkę wysiedliśmy z czarnego vana. Dowiezieni przez jednego z jego ochroniarzy, który co chwila poddawał się żartom któregoś z Horanów. Przez całą drogę do Dublina ściskał moją dłoń, jakby chciał zapamiętać jej kształt. Nie ukrywam, odwdzięczałam się tym samym. Nawet gdy stałam już na ciasno ułożonej kostce brukowej przed wejściem na lotnisko, łapałam się na zbyt mocnym ściskaniu jego ręki. Szedł krok w krok obok mnie, jakby nie chciał mnie zgubić. Siłą odebrał mi moją skromną torbę podróżną, bym się nie przemęczała przed dwugodzinnym lotem. Wolałam nie komentować jego nadopiekuńczości, tylko nacieszyć się nią, póki nie postawię nogi w miejscu tak odległym od niego.
Moje ciało się spięło, gdy widziałam jak zakłada na głowę kaptur od bluzy, a na nos wsuwa ciemne okulary. Wiedziałam, że chciał mieć jak najwięcej spokoju, zwłaszcza w naszym towarzystwie. Wyczuł, co się ze mną dzieje – odruchowo mocniej mnie do siebie przygarnął, bym się lepiej czuła. Nie przyzwyczaił mnie do pokazywania się ze mną publicznie, unikał tego. Oboje chcieliśmy spokoju, ale to nie miałoby żadnej szansy. Musieliśmy stawić temu czoło, nie było wyjścia.
            Nim podeszliśmy do któregokolwiek z check-in’ów, zatrzymaliśmy się przed dużą tablicą z odlotami. Wystarczyło mi zapewnienie od Grega, że nie ma żadnego opóźnienia. Nawet na nią nie zerkałam, byłam zbyt rozkojarzona. Nerwowo stukałam trampkami o posadzkę, wbijając w nią tępy wzrok. Obudzić się musiałam, gdy osobno podchodziliśmy do stoisk. Czekałam cierpliwie w kolejce tuż za nim ciesząc się, że British Airways ułatwia pasażerom całą sprawę i nie rozpisuje lotów na różne check-iny.
Wciąż drżąc z przejęcia, podeszłam do czwórki mężczyzn, stojących nieopodal przejścia do kontroli celnej. Wszyscy się uśmiechali, a przynajmniej sprawiali wrażenie pozornie szczęśliwych. Dobre i to, prawda?
- Gotowa? – spytał najniższy z nich, zdejmując z nosa czarne Ray-Bany.  Pokiwałam głową potwierdzająco. Zanim odeszliśmy, zostałam jeszcze mocno uściśnięta przez obydwu starszych Horanów. Zapewnili mnie, że jestem wspaniałą osobą i mam przyjeżdżać częściej, choćby bez niego. Jeśli tylko odczuję pustkę, mam zapełnić ją złocistym piwem w Mullingar.
            Nerwowo zaciskałam rękaw swetra. Poprawiałam wylatujące z niedbałego koka kosmyki. Nerwowo tupałam nogą. Nie mogłam tego nazwać wstydem, o nie. Gdy ukazał w pełni swoje oblicze, a kilka osób zrobiło duże oczy poczułam się… nieswojo. Bo przecież bez nerwów, bez kamuflażu szedł ze mną ramię w ramię tylko podczas nocnych spacerów. Kiedy ujął troskliwie moją dłoń i wyszeptał prosto do ucha: „Nie denerwuj się, proszę. Wszystko jest w porządku.”, wypuściłam z siebie nerwowe powietrze. Spojrzałam prosto w jego oczy, gdy głaskał mnie po plecach przykrytych jedynie błękitną koszulą, bo kontrola celna obowiązywała wszystkich tak samo – nawet zziębnięte z nerwów, farbowane blondynki.
Postarałam się jak najsprawniej uporać z odebraniem rzeczy i unikać wzroku innych, który tak bardzo mnie parzył. Mając świadomość, że widzi mój ruch poszłam w stronę przestronnego korytarza, który świecił pustkami.
- Gdzie mi uciekasz? – poczułam nagle jego ciepły oddech na karku. Ucałował w tym samym miejscu moją chłodną skórę i chwycił mnie za rękę. Oplótł gorącą dłonią moje drobne, skostniałe palce, tworząc z nich całość. W drugiej ręce trzymał kurtkę i rozpinaną bluzę – no tak, w przeciwieństwie do mnie miał jeszcze trochę czasu przed odlotem. Poprawiłam kołnierzyk pod szarym, wkładanym przez głowę sweterkiem.
- Gdzie twój bodyguard? – spytałam, rozglądając się wokoło.
- Nim się nie przejmuj, dał mi wolną rękę zanim polecisz. – słabo się uśmiechnął, muskając ustami moje czoło.
- Jeszcze nie wpuszczają.. – mruknęłam, gdy doszliśmy do równie spokojnego i cichego miejsca. Wszyscy zgromadzeni pogrążeni byli w lekturze, myślach lub rozmowie. Westchnęłam cicho i szurając butami po jasnej posadzce odwróciłam się przodem do niego. Uśmiechnął się ciepło i poprawił kilka moich niedbałych kosmyków, uważnie obserwując moją twarz. Podeszłam pół kroku bliżej i oparłam głowę na jego piersi, obejmując jedną ręką jego biodra. Wtuliłam się w jego tors, drugą dłonią prostując fałdki, jakie powstały na materiale jego granatowej, cienkiej bluzy którą miał na sobie. Całował każdy skrawek mojego czubka głowy. Rzucił na ziemię swoją oliwkową kurtkę, a szarą, rozpinaną bluzę przewiesił mi przez ramię.
- Z tego co wiem, to środek zimy w Polsce. Nie masz przy sobie nic ciepłego. – mruknął, całując raz jeszcze moją głowę i przytulając mnie do siebie. Uśmiechnęłam się, wdychając jego uzależniający zapach. Narkotyk, którego codzienna maksymalna dawka będzie zmniejszona do minimum, biorąc pod uwagę jedynie bluzę, bez jej właściciela. – Twój samochód zaraz powinien dojechać na lotnisko, więc nie musisz brać taksówki. – spojrzałam na niego zaskoczona, odrywając się od jego torsu.
- Jak to.. Skąd ty… A kluczyki… - zaczęłam się jąkać, ale skutecznie zamknął mi usta pocałunkiem. Czułam wyraźnie smak jego słodkich ust. Wpijałam się w nie z rozkoszą, bojąc się że już nigdy ich nie zdołam posmakować. Odkleił się od moich warg, przejeżdżając zalotnie po czubku nosa i policzku, zostawiając na nich ciepłe ślady. Mocniej do niego przylgnęłam,  gdy usłyszałam jak pierwsi pasażerowie zaczęli wychodzić do samolotu. Jedną ręką sięgnął do tylnej kieszeni spodni, a drugą przyciągnął moją dłoń tak, by swobodnie opierała się na jego piersi. Przyspieszone bicie jego serca zaraziło swą prędkością moje.
- Zamknij oczy. – poprosił, a ja skrzywiłam się. – Nie zniknę, obiecuję. – uśmiechnął się promiennie, więc przymknęłam powieki, tak jak prosił. Poczułam, jak delikatnie dotyka opuszkami palców mój nadgarstek. Przyłożył do niego coś chłodnego, ściągnęłam niepewna brwi. Przez chwilę czułam, jak oplata nieznanym mi materiałem moją zgrabną rękę, a już po chwili na skórze odczuwam jedynie gładki materiał, bez jego dotyku. – Już. – szepnął.
Gdy znów mogłam wyraźnie wszystko obserwować, w oczy rzucił mi się skrupulatnie zapleciony wokół ręki rzemyk. Jego granatowa barwa była tak intensywna, że w słabszym świetle prawdopodobnie wyglądała jak czarna. Wykończony był srebrnym, delikatnym zapięciem, a wśród kilku pasków, które okalały nadgarstek widoczne były dwie srebrne zawieszki – jedna, w kształcie czterolistnej koniczyny, a druga przedstawiająca pełne, idealne serduszko.
- Niall.. jest piękna… - zdołałam wyszeptać, gdy całował moje czoło. Bałam się, że emocje będą ode mnie silniejsze i zmoczę mu ubranie słonymi łzami. Musiał to zauważyć, uśmiechnął się spostrzegawczo i ujął moją twarz w dłonie.
- Tylko masz mi tu nie płakać, rozumiemy się? – pokiwałam w odpowiedzi głową, a po chwili znów zatapiałam się w jego miękkich ustach. Przyciągnęłam go do siebie mocniej, chwytając za jego czuprynę. Przeciągałam pocałunek jak najdłużej się dało. – Spóźnisz się… I… Cię… Nie… Wpuszczą… - wysapał, bo nie pozwalałam mu dojść do słowa. Po każdym wymruczanym fragmencie zdania całowałam go jeszcze intensywniej. Gdy zaś próbowałam się oderwać lub zwolnić, on rozpoczynał na nowo dziki pojedynek naszych rozgrzanych warg. Nie mogąc poskromić emocji, które zaczęły nade mną panować przesunęłam językiem po jego ustach, robiąc sobie do nich pełen dostęp. Nie minęły sekundy, a już przesuwałam nim po jego podniebieniu i próbowałam pobudzić do tańca jego język. Wiedziałam, że się nie powstrzyma i odda pieszczotę. Cicho mruknął, gdy zatracał się w niej. Nagle jednak spiął wszystkie mięśnie i przeniósł ręce na moją talię, jednocześnie wbijając w nią swoje delikatne palce. Odskoczyłam lekko, śmiejąc się.
- Nie łaskocz! – pisnęłam, gdy kontynuował katorgę. Zaczęłam się odrobinę wiercić, nie chcąc przerywać pocałunku.  
- Jesteś niegrzeczna. – zaśmiał się znów, drażniąc moje wrażliwe na dotyk ciało. – Annie, spóźnisz się, potem ja się spóźnię i co zrobimy? – chichotał, uciekając od moich ust. Za każdym razem gdy dzieliły mnie od nich milimetry, odsuwał się. I tak w kółko.
- Będziemy się dalej całować. – zachichotałam, przytulając go po raz ostatni.
- Pamiętaj o mnie, kochanie.
- Obiecuję, będę… kochanie.
Ze szczęściem i tęsknotą wymalowanymi na ustach, zniknęłam mu z ramion.